niedziela, 18 kwietnia 2010

Człowiek się musi wódki napić.

Kryształowa karafka, kryształowe kieliszki.

Słodkawy smak nalewki żurawinowej jest zaledwie preludium do zwyczajowego pijaństwa - bo jakże by inaczej? Mój ojciec, spodziewając się że może zabraknąć alkoholu, podniósł larum tak żałosne, że rozmiękczył serca wszystkim siedmiu chórom anielskim. Kłosówka, żurawinówka - nie jest to zbyt wyrafinowane menu jak na imprezy okolicznościowe w mojej rodzinie. Niestety, moją ulubioną śliwowicę wypił już ładnych parę tygodni temu mój chrzestny, który dzisiaj nie raczył się stawić - pewnie wolał grać sam z sobą w pokera, przy najzwyklejszej siwusze i paczce mocnych albo supertanich. Podobno strasznie przeklina, gdy przegrywa.
Po trzecim kieliszku wzięłam się razem z babcią za recytowanie Ojca Zadżumionych, fragmentów o powrocie do domu, do Libanu, musiałam jednak przestać gdy łza zrosiła mi policzek. Ojciec nastrojowo zamknął sesję dwoma wersami z Beniowskiego - coś o znikczemnieniu zapewne - i zabrałam się za smażonego kurczaka. Nie można przecież pić bez zagryzki, szczególnie gdy jest się filigranową dziewczynką i ma się w planie cały wieczór rozpusty.
W połowie kłosówki przyjechał kuzyn i rozpoczął się czas wspomnień - o dziadku, który przez domofon krzyczał na księdza, w czasach gdy nikt we wsi nie słyszał o czymś takim jak domofon, przez co prawie przyprawił plebana o zawał; o tym jak ojciec przez pomyłkę podłączył dzwonek pod prąd i potraktował listonosza 320V; o tym jak to jastrząb porwał maciorę - maciorę! razem z młodymi! a do tego z plantacji śledzi nic nie wyszło, bo zamiast ogonami to zasadzili je głowami do ziemi; o tym jak kuzyn w drugiej klasie podstawówki, gdy miał zanieść nauczycielce puszkę na święta, przyniósł jej pustą puszkę po oleju - przed szkołą dokładnie wyszorowaną - bo w zasadzie to skąd miał wiedzieć, że puszka miała być z szynką?
W atmosferze tym podobnych radosnych opowieści upłynął nam wieczór, śmieliśmy się i piliśmy, piliśmy i śmieliśmy się, żeby jakoś uczcić moje doniosłe 25 urodziny. Sama piekłam na tę okazję tort, czekoladowy, z kremem. Nikt nawet nie zwrócił mi uwagi, że ubrałam się niestosownie - pewnie nie dlatego, że zdążyli się przyzwyczaić, ale żeby mi nie psuć humoru. Z resztą, spodnie moro z cekinami, t-shirt i czarna koszula to i tak nieźle jak na moje możliwości. Przynajmniej nic nie było po dziadku. A to, że wyglądam jak chłopiec i upieram się przy staropanieństwie? Pewnie trudno wciąż składać to na karb młodzieńczych fanaberii, ale z drugiej strony - są gorsze rzeczy.

A teraz siedzę w mojej kanciapie, popijam cierpką herbatę i słucham Moskwa-Pietuszki (bądź przeklęty, R.!) czytane przez Romana Wilhelmiego bodajże - jakże stosowne do sytuacji. W ustach czuję kwaśny posmak wódki, mdli mnie - głównie metafizycznie. Myślę o dawnych czasach - o dzieciństwie (mam nawet na to króciutki wiersz Słowackiego!), o miłości, o pustce. Czy czuję się przygnębiona? Raczej nie. Wyłącznie zmęczona. Może trochę rozczarowana. Ale tylko trochę.

2 komentarze:

  1. Pozostawiam to bez komentarza. Picie wódki, toż to niedobre jest, śmierdzi, a poza tym od razu chce się spać.
    Następnym razem dostaniesz ode mnie na urodziny coś dobrego, nie może inaczej być. Potem możemy deklamować Słowackiego wspólnie, przekonałam się ostatnio na wieczornym spacerze, że pamiętam jeszcze obszerne fragmenty tegoż.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie pamiętam nic, ale po pijaku mi się wydaje, że pamiętam. Babcia tak samo, tedy obie pospołu mruczymy pod nosem, od czasu do czasu wykrzykując głośniej, jak się konkretniejsza linijka komuś przypomni, po czym babcia smętnie intonuje "jak szybko mijają chwile", ojciec chrzestny zasypia pod stołem a psy zrywają się z łańcucha.

    Ja tam lubię wódkę. Jak to pisał Brecht, człowiek się musi wódki napić. Wolę wino i czasami nalewkę czy to wiśniową, czy cytrynową, ale zasadniczo spirytualiami wszelkimi nie gardzę. Po brandy mam za to niesamowitego kaca, NIESAMOWITEGO.

    OdpowiedzUsuń