poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kiepskie powieści sci-fi.

Nie, nie jestem rannym ptaszkiem.

Nic, tylko pada i pada. Boli mnie brzuch, zdarza mi się to od jakiegoś czasu, pewnie z nerwów, bo też ciągle mnie coś denerwuje. Rzeczy martwe i i rzeczy żywe zbiorowo upierają się udowodnić mi, że można dostać niestrawności od wkurwiania się.

Gdybym była bohaterem książki, to mój dzień zaczynałby się następująco.

Bohater został obudzony o godzinie 7.30 rano i zaklął pod nosem z mocnym postanowieniem, że tego dnia nie wstanie. Jego członki były bezwładne i sprawiały wrażenie na stałe przymocowanych do łóżka. Wydawało mu się, że dopiero co się położył - noc nie była krzepiąca ani dla ciała, ani dla ducha. Nie mógł znaleźć w sobie nawet tyle motywacji, żeby otworzyć powieki na dłużej niż 3 sekundy i rozejrzeć się po otoczeniu. Niewiele tracił. Za oknem było szaro, brudno i mokro, nawet ptactwo trzymało dzioby skulone na kłódkę, tak przygnębiający obraz przedstawiała sobą wczesnowiosenna aura. Spędził następne 90 minut w stanie niespokojnego półsnu, zerkając co chwilę na zegarek z nadzieją, że jest już tak nieprzyzwoicie późno, że nie ma sensu wychodzić z pościeli, bo wszystko dawno zdążył trafić szlag; ale nie - czas płynął powoli.

Punktualnie o 9 zawyły syreny alarmowe. Bohater odebrał to jako gwałt na jego osobie, ale nie był w stanie dłużej ignorować przymusu wstania i rozpoczęcia kolejnego bezbarwnego dnia. Przeciągnął się zrezygnowany i powoli zwlekł się na podłogę. W jego kwaterze było przenikliwie zimno, wadliwa instalacja grzewcza zmuszała go do wyłączania na noc kaloryfera, w przeciwnym wypadku nie mógł zasnąć, rozpraszany  industrialnym szumem, który w nocy brzmiał jak nawoływania potępionych. 
Zarzucił na ramiona seledynowy poradnik z jakiegoś zmechaconego ze starości, nie dającego się zidentyfikować materiału i powlókł do łazienki mając nadzieję, że zimna woda i miętowy smak pasty do zębów pozwolą mu otrząsnąć się z porannego marazmu. Łudził się daremnie. Po odbyciu toalety był tak samo zły i zaspany, jak przed, może nawet bardziej, bo przez dobrych parę minut był skazany na oglądanie swojej opuchniętej mordy w strategicznie zawieszonym lustrze. Morda wykrzywiała się do niego w grymasie pogardy. To nigdy nie był przyjemny widok.

Na dole, w wychłodzonym i nieprzyjemnie pachnącym pokoju czekało już na niego stanowisko pracy. Komputer szumiał złowrogo, zestaw słuchawkowy podłączony do aparatury leżał bezwładnie na blacie, wróżąc jak mityczny psychopomp nieuniknioną konieczność przejścia do innego zgoła świata - świata pisków, trzasków, metalicznych melodii i niegrzecznych radiooperatorów, którzy sfrustrowanym głosem podawali monotonne sekwencje współrzędnych, danych i koordynatów, obrażeni ciągle na cały świat, jakby Bohater na złość zawracał im głowę, chcąc ich pognębić zmuszając do niepotrzebnej nikomu pracy.