Noc.
Boli mnie głowa, ale dyskretnie, udając że wcale mnie nie boli - przebiegła suka. Piję butelkowaną wodę nudnej marki i z nudnego źródła (moje ulubione jest Morzeszczyn, z wiadomych powodów), która jak na wodę jest zdecydowanie zbyt droga i ględzę, trochę smutno, z R. na temat zębów, jakby nie było na świecie ciekawszych tematów, cholera. Ostatnio już tylko z nim rozmawiam, bo mam obrzydzenie do sieci GG i jej jakoś tak unikam, a on jako jedyny używa alternatywnego komunikatora. No, czasami jeszcze z Tomem. Jak akurat nie zapomni włączyć gtalk. Zazwyczaj zapomina.
Telefon chyba umarł, ale jest bardzo ładny, czarny i niewielki i dobrze się sprawdza w roli zegarka. Tyle że już nawet zdjęć nie chce mi się pstrykać. Ot, jesień, wszystko jest brzydkie.
Nie nie, nie mam zwyczajowej depresji, znaczy ciągle mam, ale umiarkowaną, z kierunkiem na śmierć i melancholijnym zwrotem. Podobno szczęście też jest zaburzeniem afektywnym, tyle że o przyjemnym charakterze, co jednak z naukowego punktu widzenia nie ma żadnego merytorycznego znaczenia.
Odkąd zdechł mi pies nie mam się nawet komu wyżalić, żadnego ciepłego futra, żeby w nie wbić palce w przypływie wielkiego cierpienia. Nie mogę się przyzwyczaić, wciąż mi się śni po nocach. Strasznie pusto w domu.
Ciągle noc. I tak już do usranej śmierci.
Zdecydowanie powinnam pisać zabawniejsze notki, ja nie wiem, na starość zupełnie zdziadziałam, niedługo jedyne co to ciągle będę narzekać na choroby i opowiadać o pogrzebach.