Znalazłam coś, co napisałam w 1 marca 2004 pod tytułem "moja droga ze szkoły". Nie pamiętam kompletnie kontekstu. Prawdopodobnie coś ćpałam.
Tysiące
oczu patrzy na mnie. Tysiące
szeptów towarzyszy mojej drodze. Ciche głosy
wypowiadają
moje imię.
Podążają
za mną
dzikie cienie. Droga prowadzi do donikąd,
jeden błąd
i zanurzę
się
w otchłani
- lodowatej, głębokiej,
obcej. Łatwo
się
potknąć,
stracić
równowagę.
Czasami wydaje mi się,
że
widzę
innych ludzi, ale po chwili nie wiem już,
ile z tego jest prawdą,
a ile wytworem zmęczonego
umysłu.
Wszędzie
jest mgła,
woda w kanale sprawia przerażające
wrażenie,
jest tak ciemna, że
zimno zdaje się
od niej promieniować.
Ciekawe, ilu ludzi straciło
w niej życie.
Na drzewach siedzą
setki, tysiące
ptaków. Hałas
jest niesamowity. Gdy zamykam oczy, czuję
się
jak w dżungli,
tyle że
niezwykle, jak na dżunglę,
zimnej. Za mną
pałęta
się
jakiś
pies, skacze na mnie, biega wokoło,
szaleje. Nie reaguje na nawoływania
właściciela,
wciąż
jest gdzieś
obok mnie. I pewnie szlibyśmy
tak w nieskończoność,
ale jak zwykle szybko poczułam
się
znużona
całą
sytuacją.
Zatrzymałam
się
i poczekałam
na nieszczęsną
właścicielkę,
zziajaną
i wyraźnie
wkurwioną.
Zwierze zostało
ode mnie siłą
odciągnięte,
a ja mogłam
w spokoju kontynuować
podróż.
Podróż,
która zdawała
się
być
moją
ostatnią
drogą.
Jednak jakoś
doszłam
do celu, pełna
mrocznych myśli
i katastroficznych wizji. Kurcze, jak ja w takich chwilach chciałabym
stać
się
prorokiem zniszczenia...