środa, 29 lipca 2009

W pogardzie prawa.

Lubię książki, które mają historię. Stare, podniszczone, często zapisanie na marginesach, poobdzierane i brudne, zaplamione. Każde takie znamię jest pamiątką po czymś i opowiada zagmatwane dzieje kogoś, kto niegdyś tę książkę trzymał w rękach. Czytając ją, czytam też życia innych ludzi, wsłuchuję się w ich martwe westchnienia wsiąknięte w pożółkłe strony.

Książki mają dusze i bardzo wyraźnie to widać, jeśli ktoś wierzy w tego typu zabobony i lubi się doszukiwać znaczeń w banalnych pierdołach. Jestem właśnie kimś takim.

Dostałam kilka dni temu ciekawą pozycję, jakiś mdły kryminał z czasów głębokiej komuny, napisany drętwym językiem i zupełnie bez polotu, który pewnie wędrował z rąk do rąk przez dni, miesiące, lata. Po 5 czy 7 stronach owego woluminu dowiedziałam się więcej o sobie niż po lekturze kilku opasłych tomów Strelaua.

Czego się dowiedziałam? Trochę o wstydzie i pogardzie, nieco o irracjonalnych lękach (czy lęki bywają racjonalne?), jak zwykle o miłości i śmierci, o żalu, desperacji, gniewie.
Coraz bardziej zaczynam podejrzewać, że gdzieś tam w głębi wcale siebie nie lubię.

Jestem samotnikiem, nie lubię kiedy ludzie za bardzo zbliżają się do mnie, pozuję na osobę zimną i cyniczną. Dlaczego? Bo chcę sprawiać wrażenie kogoś interesującego i nieprzeciętnego i boję się, że zostanę zdemaskowana.

Cóż mogłoby być dla mnie większą tragedią?

niedziela, 12 lipca 2009

Kiedy ranne wstają zorze.

Lubię sobie przypinać łatkę emo, bo jakieś 10 lat temu bycie emo oznaczało słuchanie muzycznej alternatywy dla alternatywy z El Paso, noszenie za ciasnych spodni i rozklapanych trampek oraz namiętne czytywanie Beckett'a. A 10 lat temu byłam w fazie buntu i odrobinę zbyt intensywnie szukałam czegoś, z czym mogłabym się identyfikować.

Poza tym moda na metroseksualność i desperackie próby bycia innym w wykonaniu emo dzieci mnie rozczula. Chciałabym mieć tyle zapału i motywacji.


Tegoroczne wakacje cieszą mnie wyjątkowo ładną pogodą. Ciągle pada i nie muszę podlewać ogródka, a do tego nie mam wyrzutów sumienia, że wolę siedzieć w domu. Kilku ludzi, którzy lubią mnie na tyle by chcieć spędzać ze mną czas zapowiedziało się na popijawę i karty z okazji wolnej chaty, więc czeka mnie sprzątanie rzygowin i nekrofilski seks. Idę z tej okazji naoliwić wiatrówkę i kajdanki.

Zrobię kowalowi kawał, nasram mu do miecha.

Kiedy wieczorami dopada mnie Syndrom Wielkiego Smutku, włączam sobie Raoul and the Kings of Spain, drę się razem z wokalistą na cały głos - co jest zajęciem dosyć karkołomnym - i myślę sobie, że głodujące dzieci w Tadżykistanie mają bardziej przejebane. Weltschmerz to wymysł zblazowanych dandysów, rezultat upadku i degrengolady, wynikający z powszechnej przypadłości zwanej 'w dupach im się poprzewracało z dobrobytu". Mojej babci, jak ją w wieku 19 lat wywieźli na Syberię, pewnie do głowy nie przyszło użalać się nad sobą i marnością swojej egzystencji. Dlaczego? Bo miała prawdziwe problemy.

Cierpienie jest w modzie.


Korzystając z tego, ze nie pada poszłam sobie około 23 sprawdzić, czy widać osławione obłoki srebrzyste. Czytałam gdzieś, że często przyjmują kształt sromu lub Jezusa. Zauważyłam ledwo kilka niewyraźnych chmurek. Pewnie dlatego, że już trochę po ptokach, chyba wczoraj mozna było je podziwiać w całej okazałości. Chociaż wątpię, by było to zjawisko tak spektakularne, jak niektórzy twierdzą.
Zawsze to spacerek z pieskiem, pewnie się ucieszył, że nie musiał sam po ogrodzie biegać. Zauważyłam, że sąsiedzi zamontowali sobie oświetlenie na dróżce. No, nie tyle zamontowali, co wymogli na gminie wymianę żarówek pewnie. Do dupy, pomarańczowawe światło psuje cały klimat nocy. Lubiłam, kiedy ogród nie był w ogóle oświetlony, świetnie patrzyło się w gwiazdy.

Poza tym moja niebieska piżamka z żyrafą jakoś tak dziwnie śmierdzi.