czwartek, 23 grudnia 2010

Globalizacja

Mój promotor dodał mnie do znajomych na fejsbuku. Drżę z przejęcia. Co się dzieje z tym światem? Ach, gdyby jeszcze chciał tak mnie dodać doktor Pawełek od literatury angielskiej...

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Apokalyps meg

Lubię leniwe wieczory, kiedy nie mam pojęcia co ze sobą zrobić, nic mi się nie chcę i wszystko znajduję odrażającym. Dawno mi się taki nie trafił, toteż siedzę i się delektuję, słucham norweskiej muzyki i bujam się delikatnie na fotelu komputerowym, czując się jak stary, zdziwaczały człowiek.

Jakie niesamowicie szczęśliwe jest moje życie chociażby z tego powodu, że mina przeciwpiechotna nie urwała mi nóg! Jeden z moich większych lęków, miny przeciwpiechotne. A dokładniej ten moment kilka sekund po eksplozji takiej miny, kiedy zdajesz sobie sprawę że wciąż żyjesz, jesteś w szoku i nie czujesz połowy ciała, a wszędzie jest krew i smród materiałów wybuchowych i palonego mięsa. I nie stoi nad tobą zmęczony życiem pułkownik z pistoletem, dobrym celem i nerwami ze stali, gotowy dokonać humanitarnego odstrzału. I widzisz własne jelita oplatające kikuty nóg. Wszystko wina nieodpowiedniej lektury w młodości.

Miałam całkiem niedawno straszny koszmar, o czyjejś śmierci i hektolitrach krwi. Koszmar z takiego gatunku, który nie przytrafił mi się jużod dawna i ma tendencję do chodzenia za mną przez długie tygodnie, wywołując zimne drżenie w okolicach ramion. Koszmar o ulotności życia i całkowitej bezradności wobec nieuniknionego. Odkąd odstawiłam leki przeciwbólowe mam bardzo intensywne sny. Przedtem przez długie dni spędzone w łóżku nie śniło mi się zupełnie nic. Pierwsza noc bez ogłupiaczy była niesamowitym szokiem, zapomniałam jak mocnym przeżyciem może być sen.

Wstaję ostatnio przed dziewiątą i kładę się spać przed północą. Pobyt w szpitalu przestawił mi cykl dobowy o 180 stopni. A najgorsze jest to, że wcale mnie to nie martwi.

niedziela, 19 grudnia 2010

Paśnik.

Wróciłam do domu z dziurą w brzuchu. Nie mam wyrostka. Mam za to komplet doświadczeń szpitalnych! Łącznie z zimną kaszką i zupą kalafiorową. Codziennie robię sobie zastrzyki w brzuch, które mnie przerażają nie dlatego, że bolą, ale dlatego, że muszę sobie wbić igłę w ciało. Samo wbijanie igły, paradoksalnie, nie boli w ogóle, zazwyczaj. Ale i tak właśnie tego nie lubię najbardziej.  Jeśli zaboli, piszczę i natychmiast przerywam procedurę. Bo jestem miętka. I potem kłuję się po 10 razy zanim wreszcie wbiję igłę do końca.
Poza tym grzecznie zmieniam opatrunki i chodzę na spacery po korytarzu, nie dłuższe niż kilka minut bo potem ma wrażenie, że mi zaraz bebechy wypłyną przez nie do końca zagojoną ranę.

Do szpitala trafiłam nagle, co wywołało wielki stres u wszystkich poza mną. Ja byłam zbyt zajęta kontemplowaniem bólu, niezbyt może intensywnego, ale bardzo upierdliwego. Kto nie był zmuszony w środku nocy spacerować z doskwierającym zapaleniem otrzewnej po zimnych korytarzach szpitala w Ś. nie żył naprawdę.

Zdaniem mojego ojca ciągle jem, matka mnie pasie jak tuczną gęś, nic tylko jem, robię jedzenie albo myślę o robieniu jedzenia. Trzymam się za brzuch i narzekam, ale dzielnie jem. A wcale nie prawda! Szczególnie, że jedyne co mogę jeść to gotowana marchew i zimne, niesolone ziemniaki.

Poza tym dużo śpię i gram w Morrowind. Znowu. Najlepsza gra komputerowa na świecie. Najfajniejsze w byciu rekonwalescentem jest to, że mogę się opierdalać i nikt nie ma do mnie pretensji. Zasadniczo jestem całkiem zadowolona z mojej cierpiętniczej sytuacji. Tyle że jeszcze miesiąc będę chodzić zgięta wpół, i trzy miesiące nie mogę nosić nic ciężkiego.

Wyjątkowo chujowy ten koniec roku. Obie z matką byłyśmy w szpitalu na okazję usuwania kawałka ciała. I prysznic się popsuł. I tak myję się na japońską modłę, nacierając się gąbką siedząc na zydlu nad miską wody, bo jestem kontuzjowana, ale popsuty prysznic mnie wkurwia. I odkurzacz się popsuł, i toster. Zdechł mi pies. I wszystko takie jakieś rzygawe i się nie klei.


Seler. Normalnie wszędzie seler.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Kurwa mać.

Przeglądałam sobie tak statystyki tego bloga i strasznie mnie cieszy, że ktoś na niego trafił wpisując w google "foch kurwa". Poza tym popularne są choroby krów, chyba zamieszczę kiedyś jakąś kompilację faktów na temat księgosuszu, żeby uczynić zadość blogowej nazwie.

Poza tym ktoś uparcie tu wchodzi googlując "hailgun blogger". To pewnie mój stary, albo jego kura. Kimkolwiek jesteś, może zwyczajnie mnie dodaj do zakładek? Nie, żeby mi przeszkadzało, że ktoś mi blog stalkerzy. W sumie nawet mnie to cieszy - czuję się kochana i popularna. Miałam kiedyś wielkiego Murzyna, który mnie stalkerzył w prawdziwym życiu, teraz niewiele rzeczy jest w stanie zrobić na mnie wrażenie w tej dziedzinie życia.

Chociaż do dzisiaj czasami się boję, że wielki Murzyn pojawi się przed moimi drzwiami z bukietem kwiatów,  arbuzem i półautomatycznym karabinem.

Z innej beczki, tak kiedyś zaczynałam pisać emaile.

Drodzy Przyjaciele Parafii!
Na wstępie mojego listu chciałbym powiedzieć: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” i wiem, że odpowiecie mi  „na wieki wieków. Amen.” Chciałbym też zapytać, jak tam wasze zdrowie? U nas, dzięki Bogu, wszyscy zdrowi. Ksiądz wikary tylko czasami narzeka na rwę kulszową, biedna dusza. Modlę się codziennie do świętego Rocha, co pierdolnął szczocha, o poprawę dla naszego kochanego prezbitra Mirosława. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna.
Poza tym, to co zwykle: śmierć i zarazy trawiące zboże.

Jestem kurwa, zajebista.
 

poniedziałek, 29 listopada 2010

Fundamentalny bezwład

Ale zawiewa, mein Gott!

Od prawie dwóch tygodni mam zablokowany telefon, który domaga się doładowania. Nie bardzo mi to przeszkadza, bo i tak rzadko go używam w celach komunikacyjnych, a jak ktoś każe mi gdzieś dzwonić to mam pretekst do zarzucenia historycznego czym mam zadzwonić, jajamy??

Mam do opracowania milion referatów, wystąpień i prezentacji, pracę magisterską do napisania i jakieś wprawki diagnostyczne na zaliczenie - po co to komu pytam, po co??! Wolałabym pograć w CoD Modern Warfare 2, w które swoją drogą jestem wyjątkowo zła.

Zamiast tego wszystkiego czytam homoerotyczne opowiadania i jem gruszki. Boli mnie głowa. Dzisiaj życie jest jakieś takie mdłe, to porzygu.

środa, 24 listopada 2010

***

Wieczór jak zawsze
Pachnie zatęchłym moczem
I konwaliami
Noc.

Boli mnie głowa, ale dyskretnie, udając że wcale mnie nie boli - przebiegła suka. Piję butelkowaną wodę nudnej marki i z nudnego źródła (moje ulubione jest Morzeszczyn, z wiadomych powodów), która jak na wodę jest zdecydowanie zbyt droga i ględzę, trochę smutno, z R. na temat zębów, jakby nie było na świecie ciekawszych tematów, cholera. Ostatnio już tylko z nim rozmawiam, bo mam obrzydzenie do sieci GG i jej jakoś tak unikam, a on jako jedyny używa alternatywnego komunikatora. No, czasami jeszcze z Tomem. Jak akurat nie zapomni włączyć gtalk. Zazwyczaj zapomina.

Telefon chyba umarł, ale jest bardzo ładny, czarny i niewielki i dobrze się sprawdza w roli zegarka. Tyle że już nawet zdjęć nie chce mi się pstrykać. Ot, jesień, wszystko jest brzydkie.

Nie nie, nie mam zwyczajowej depresji, znaczy ciągle mam, ale umiarkowaną, z kierunkiem na śmierć i melancholijnym zwrotem. Podobno szczęście też jest zaburzeniem afektywnym, tyle że o przyjemnym charakterze, co jednak z naukowego punktu widzenia nie ma  żadnego merytorycznego znaczenia.

Odkąd zdechł mi pies nie mam się nawet komu wyżalić, żadnego ciepłego futra, żeby w nie wbić palce w przypływie wielkiego cierpienia. Nie mogę się przyzwyczaić, wciąż mi się śni po nocach. Strasznie pusto w domu.

Ciągle noc. I tak już do usranej śmierci.


Zdecydowanie powinnam pisać zabawniejsze notki, ja nie wiem, na starość zupełnie zdziadziałam, niedługo jedyne co to ciągle będę narzekać na choroby i opowiadać o pogrzebach.

środa, 10 listopada 2010

Pasjans seler.

 Moim zdaniem studia zaoczne nie służą do tego, żeby znaleźć sobie pracę i zdobywać w ciągu tygodnia cenne doświadczenie zawodowe, tylko do tego żeby się więcej opierdalać niż na dziennych.

Udało mi się dzisiaj bezproduktywnie przepierdolić cały dzień siedząc i trzymając się za  głowę, z przerwami na jedzenie jabłek. Nie zrobiłam absolutnie nic konstruktywnego, nawet w gry komputerowe nie bardzo chciało mi się grać. Matka zapisała mnie na zwyczajowe badania krwi i moczu, na które muszę się udawać za każdym razem, gdy normalnie spotykane u mnie bumelanctwo przybiera formę faktycznego letargu, żeby sprawdzić czy nie mam czasem raka mózgu czy coś.

A nie, dwa razy zagrałam dzisiaj w pasjansa pająka. Jednak nie jest ze mną aż tak źle.

No kurwa.

Z porannej dawki niusów na Onecie:

"Dawca szpiku odebrał 4-latkowi nadzieję na życie
 
Norbert ma 4 lata i jest chory na białaczkę. Jego jedyną szansą jest przeszczep. Przez pół roku czekał na dawcę szpiku. Dawca się znalazł, ale się rozmyślił."

I pod tym oczywiście przygnębiające zdjęcie chorego dziecka i żale rodziców.
Możecie sobie wyobrazić, jaki tumult podniosła hałastra przy okazji tego artykuły, szykując już widły i usypując stosy dla tego potencjalnego dawcy, apelując o przymusowe pobranie szpiku i tak dalej, i tak dalej. 
Dawno nie widziałam równie perfidnie stronniczego artykułu i wywołanej nim eksplozji  ludzkiej małostkowości, głupoty i żenującego braku wyobraźni. Bo jak widzą coś o chorym dziecku, to dostają z miejsca małpiego rozumu. Ja wiem, ja doskonale wiem, że ludzie nie panują nad prymitywnym instynktem ochrony swoich młodych za wszelką cenę i że gotowi byliby spalić kilka pogańskich wiosek, żeby tylko biednemu Norbertowi uratować życie, ale rzygać mi się chce jak czytam takie rzeczy tak czy inaczej.

Nie, żebym komuś życzyła przedwczesnej śmierci, ale medialna nagonka która przy okazji takich spraw powstaje powinna być karana ciężkimi robotami.



czwartek, 4 listopada 2010

Biedne Buty

Podobno można poznać klasę człowieka po jego butach. Nigdy w to nie wierzyłam, ale po przeczytaniu jednego opowiadania Rojasa postanowiłam bliżej przyglądać się obuwiu, jakie noszą ludzie, których na co dzień spotykam. I tak pewnego popołudnia usiadłam się na podłodze przed zapełnioną salą wykładową, w napięciu czekając na koniec zajęć i wypełzający leniwie tłum. A potem patrzyłam zachłannie na kozaczki, pantofelki, kowbojki, półbutki, szlory, trepy i gumacze.

Wnioski wyciągnęłam następujące: buty, który mi się wyjątkowo podobały, bez wyjątku noszone były przez spasione raszplony.

I jak tu wierzyć w całą tę butologię? Albo ja się wyjątkowo nie znam na gustownym obuwiu, albo wszystkie atrakcyjne kobiety nie znają się na gustownym obuwiu. Tak czy siak utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że pierdolę eleganckie buty i nadal chodzę w wojskowych trampkach wielofunkcyjnych - brzydkich jak psi kuta.

środa, 3 listopada 2010

Newsflash

Nażarłam się cebuli i teraz siedzę i śmierdzę.

wtorek, 26 października 2010

Żniwiarze ubrani w lniane tuniki

Mam konto na jednym takim fotoblogu, od dość dawna i niezbyt często używane, na którym wrzucam mniej lub bardziej rzygawe, osobiste zdjęcia o różnorakiej treści, głownie kury albo druty kolczaste. I niby nic w tym dziwnego gdyby nie fakt, że za każdym razem jak tam zaglądam pokazuje mi, że ten fotoblog zalicza czasami ponad 90 odwiedzin tygodniowo. Nie mam tam żadnych znajomych i nikt o nim nie wie (prawie) - nie, żebym się specjalnie kryła, zwyczajnie nie widzę potrzeby rozgłaszania światu wszem i wobec "ej ludzie, to mój gówniany fotoblog, odwiedzajcie!". A jednak od lat jest odwiedzany - i bardzo zastanawia mnie, przez kogo. Albo przypadkowi ludzie od czasu do czasu przez pomyłkę tam trafiają i jest to zupełnie normalne, że nabiają się na nim statystyki, albo mam gromadkę wiernych stalkerów, którzy z wypiekami na twarzach czekają na kolejną porcję fatalnych zdjęć robionych telefonem komórkowym, przedstawiających obskurne dworce albo cycki.

Oglądalność bloga: średnio 13/dzień. Mój blogger nigdy nie był taki popularny.

poniedziałek, 18 października 2010

Wiadomość dotyczy tego, że Japończyk nocował u Japonki...

Z niusów na Onecie (z pierwszej strony!):

"Twórca popularnej gry zamieszany w seksskandal

Japonia jest wstrząśnięta wydarzeniami, jakie miały miejsce podczas jednej z minionych nocy. (...) Hiroji Oji, współtwórca popularnej w tym kraju gry "Sakura Wars", spędził noc w domu 22-letniej piosenkarki z grupy teatralno-wokalnej AKB48, Sayaki Akimoto. To prawdziwy skandal (...)."

Ach, ta Japonia! Ach, ten Onet!

środa, 13 października 2010

Hiporealizm

Przejeżdżając pociągiem przez Poznań czy może Leszno i od niechcenia opierając głowę o szybę, zauważyłam przetwórnię złomu - czy jak się taki instytut nazywa - z całym placem wypełniony pomiażdżonym metalem, surowym metalem i ciężką maszynerią służącą do miażdżenia tegoż, i bardzo się wzruszyłam, bo był to piękny widok.

W takich chwilach żałuję, że nie mam starego aparatu, takiego co robiłby czarno białe zdjęcia i za grosz talentu, bo z chęcią odbyłabym pielgrzymkę po co brzydszych miastach Polski i uwieczniła takie obrazki, ku własnej rozrywce.

Kiedyś kupię sobie rozpadającą się, czarną Mazdę, radziecki aparat, i wypstrykam 48 klisz jeżdżąc po kraju i próbując w świecie zewnętrznym znaleźć odzwierciedlenie świata wewnętrznego.

poniedziałek, 11 października 2010

Jakim cudem jest już siedemnasta?!?

Wróciłam z dzikiego południa zmęczona i śmierdząca niedzielnym tłokiem pociągowym. Rzuciłam plecak w kąt i natychmiast oddałam się jedzeniu gorącej kurzyny. Kurzyny nigdy za wiele. Żeby zaspokoić metafizyczny głód. Podróż nie bawiła mnie w ogóle i całe sześć godzin siedziałam wkurwiona jak sam chuj, fantazjując o pistolecie z tłumikiem.

Dzisiaj rano było zimno i bolało mnie gardło. Snuję się po domu jak jedwabnik i piję herbatę, po której odbija mi się kozą, ale przynajmniej doraźnie rozgrzewa. Wyjątkowo nic mi się nie chce.

Na południu było zimno i najbardziej zapadł mi w pamięć rozpadający się dworzec Wrocław Mikołajów, którego uparcie nie chcą zburzyć. Poza tym wyjątkowo mało piłam (jeśli nie liczyć brązowawego kisielu o szumnej nazwie gorąca czekolada) i dostałam nową czapkę (najwyraźniej straszny przypał pokazać się ze mną na mieście, kiedy mam na sobie stylowy beret - a mojej mamie tak się podoba!). Przewietrzyłam trochę moje stare, sflaczałe kości i pooddychałam innym powietrzem, a do tego oddawałam się tak rozpustnym rozrywkom jak picie kokakoli na pusty żołądek i jedzenie frytek na wszystkie posiłki. Było klawo.

Filmy z Belą Lugosim i Necronomicon wyjątkowo mnie w ten łikend rozbawiły. Jestem okropnie mało gotycka.






środa, 6 października 2010

Litery drukowane przed jej oczami skaczą

Nagle okazuje się, że wszyscy i ich matki czytają mojego bloga. I jak ja mam teraz pisać tu jakieś obrazoburcze wynurzenia o autoerotycznym charakterze? Pewnie nawet mój ojciec już go znalazł. Jednak używanie uniwersalnej nazwy użytkownika, którą posługuję się zawsze, nie było moim najlepszym pomysłem. Ale skąd miałam wiedzieć, że ludziom chce się googlać takie rzeczy? No, poza tymi, którzy znaleźli to miejsce podczas przeglądania mojego laptopa. Wiecie, kim jesteście. Pitole.

Całe szczęście mam kilka zapasowych blogów na  rzeczy bardziej wulgarne, bardziej sentymentalne i a w szczególności te upokarzające - tak, mam specjalnego bloga na upokarzające notatki. Lubię, gdy ludzie czytają o najbardziej intymnych szczegółach mojego życia. To prawie tak przyjemne jak pokazywanie z krzaków plastikowego pindola starym babciom.

niedziela, 26 września 2010

Piszę wyłącznie po to, żeby odwrócić uwagę od rzeczy mniej przyjemnych.

Czasami wieczorami ogarnia mnie dziwna tęsknota, objawiająca się ściskiem w brzuchu i lekkimi mdłościami, tęsknota za czymś odległym i nieosiągalnym, i siedzę wtedy na krześle i patrzę pusto przed siebie, i sama nie wiem, czy zalać tę tęsknotę tanią wódką, czy wziąć kilka tabletek na sen i ją przespać. 

Czasami zaś przyłazi mi ktoś, siada na łóżko i truje dupę o pierdołach, i wtedy mam ochotę powiesić się na pasku. Natychmiast. 

Czasami jedno łączy się z drugim. Nieznośny ból egzystencji, bez żadnego powodu, tylko i wyłącznie dlatego że nie muszę codziennie walczyć ze stadem dzików o żołędzie. I głuchy wrzask, niemy wrzask, ślepy wrzask w ślepej furii, nieznośne życzenie śmierci wszystkiemu i wszystkim, ze mną na czele. A potem kubek zimnej wody, hałasy w telewizji i zimna furia przeradzająca się w niechęć. 

Obrzydzenie to taka wściekłość dla pedałów.

poniedziałek, 20 września 2010

Podsumowanie

Na biurku:
  • garść przedwojennych pierścieni złotych ze szklanymi oczkami, z dedykacją dla J.B.
  • dwa ludzkie zęby
  • półlitrowy kubek zielonej herbaty z grejfrutem
  • skórka od banana
  • niedokończony list do R., zaczęty jeszcze w sierpniu
  • uparcie milczący telefon komórkowy, toporna Nokia z obrazem Afremova na tapecie
  • pól paczki chusteczek higienicznych z Lidla.

Na fotelu przy biurku:
  • skulona postać owinięta szczelnie polarowym kocem, pochrząkująca i posmarkująca metodycznie, pijąca zbyt gorącą herbatę licząc naiwnie, że zabieg ten przegoni magicznie infekcję dróg moczowych i krwawienie miesięczne
  • obraz nędzy i rozpaczy.

sobota, 11 września 2010

Resistansen

Nie rozumiem, dlaczego jeszcze mnie podkusza, żeby wychodzić z domu "pić".

Dzisiaj obudziłam się nie tylko ze zwyczajowym bólem głowy i rewolucją w bebechach - obudziłam się do tego zasmarkana i zachrypnięta, i tak oto ZNOWU jestem chora. I siedzę teraz, śmierdzę, narzekam na bóle i smarkam w rękaw, i nie mam ochoty na nic, a tu podobno trzeba skosić trawnik, wykopać marchew i ZNOWU czyścić grzyby, w dupy by sobie te grzyby powkładali, nienawidzę grzybów. Pisałam już, że jestem też w wyjątkowo chujowym nastroju?

sobota, 21 sierpnia 2010

Prawie że politycznie.

Coraz bardziej drażni mnie antykatolicki charakter Onetu. Za bardzo lubię onetowe fora, żeby całkowicie przestać odwiedzać to miejsce, ale czasami poważnie rozważam podjęcie równie drastycznych kroków, bo zamieszczane przez nich artykuły często są poniżej krytyki, co najmniej dwa razy w tygodniu musi na pierwszej stronie znaleźć się nagonka na jakiegoś księdza, jakąś parafię albo zgromadzenie religijne - najczęściej na żenująco niskim poziomie - jakby było to nie wiadomo jakiej rangi wydarzenie państwowe.

Daleko mi do bycia osobą głęboko wierzącą, nie uważam się nawet za Katolika, ale uważam, że jest tylko jedna rzecz gorsza od wojujących fanatyków religijnych - wojujący ateiści.

sobota, 24 lipca 2010

O moralności.

Przeczytałam właśnie wywiad z drem Lwem-Starowiczem na temat polskich plaż, bikini i podejścia do seksualności, i dawno nie poczułam się taka zniesmaczona. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułam dumę, że nie utożsamiam się z kobiecością i ludzką seksualnością w ogóle. Co jest raczej smutne, bo miałam nadzieję że powoli udaje mi się wyzwalać z tych nihilistyczno-anarchistycznych zapędów. Jeśli taki jest stosunek współczesnej nauki do cielesności, to nic dziwnego że żyjemy w takim etycznym bagnie.

Uwaga, cytuję:
"Kobiety w sposób naturalny chcą być atrakcyjne i pociągające dla mężczyzn. Droga do tego jest jedna: uzewnętrznić swoją atrakcyjność. Aby przyciągnąć mężczyzn, kobieta nie będzie wygłaszać mów na temat Platona czy Arystotelesa, nie będzie też w autobusie mówić na temat Diogenesa."

W sposób naturalny, to kobiety powinny srać na ulicach.  Po to człowiek osiemset miliardów lat temu wymyślił kulturę, żeby się nie dobierać w pary machając dupą. Dlatego właśnie jestem zapalenie aseksualna z lesbijskimi przebłyskami, która poznaje ludzi wyłącznie w internecie. Aha, i nienawidzę mężczyzn.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Notka niemalże anarchistyczna bez żadnego wyraźnego powodu. Nie lubię mojego wikarego.

Zasmuca mnie i gorszy, że wszelkie moje osobiste wynurzenia mają pretensjonalny i nieco przygnębiający charakter, przez co sprawiam wrażenie osoby mrocznej i wczuwającej się we wszystko, co jest moim udziałem. Owszem, część mnie jest zbyt dramatyczna, miewam tendencje do teatralności a do tego co drugi dzień jestem w głębokiej depresji, ale generalnie mam mentalność królika - nic, tylko bym szamała intelektualną rukolę w postaci internetu i spała.
Nie lubię mówić o uczuciach, bo wychodzi to zawsze, absolutnie zawsze zbyt wzniośle, zbyt patetycznie. Stąd dominująca poza na cynika, która zasadniczo jest bliższa moim prawdziwym poglądom, niż ckliwa szczerość i naiwny romantyzm, więc czemu nie? Nie siedzę wieczorami i nie rozmyślam o miłości i śmierci, mimo upartych deklaracji, że jednak tak robię. O niczym nie rozmyślam, bo albo gram w pasjansa albo oglądam pornosy. Co wcale nie znaczy, że jestem emocjonalnie oziębła - wolę twierdzić, że mam do życia zdrowy dystans.

Przygnębia mnie też przyszłość, której nie widzę i w której nie widzę siebie, mój brak planów i ambicji i całkowite zagubienie w świecie. Nie bawi mnie i nie podnieca społeczny aspekt ziemskiej egzystencji, przymus zarabiania na siebie, mroczne wizje bezrobocia i biedy, ciągła medialna nagonka - żeby szybciej, żeby więcej, żeby ładniej.
Jestem niewolnikiem przyjemności.

Podobno papież Benedykt Któryśtamzkolei w orędziu do Polaków radośnie wyśpiewał, żeby ora et labora, bo to prowadzi do zbawienia. Uśmiechnęłam się pod nosem, klasa rządząca od wieków szczuje ludzi tymi samymi hasłami, które brzmią raczej komicznie z ust starszego pana w śmiesznej czapeczce, który zawodowo zajmuje się pisaniem wtórnych encyklik o niczym i rządem dusz. Nihil novi sub sole.

Specjalnie złośliwe zostanę złodziejem i cinkciarzem, bo przecież chyba odgryzę sobie twarz jeśli dam się wciągnąć w globalną maszynę do produkowania dóbr doczesnych dla możnych tego świata i zostanę trybikiem roboczym, jak wszyscy porządni obywatele, naiwnie wierzący w demokrację i sprawiedliwość dziejową. Aż się płakać chce.

Oczywiście, mrówki też działają według systemu - królowa, co to siedzi z dupą i robole, co to na nią robią; ale to jest integralny mechanizm gdzie, wbrew pozorom, nie ma podziału klasowego, jest jeden sprawny organizm budujący wypasione rzeczy ku chwale ojczyzny, panie generale, i wszyscy są szczęśliwi - gatunek trwa nadal. Ale mrówki nie mają telewizji. Telewizja, o tyle fajna że pozwala manipulować milionami, ma tę wadę że tworzy jednocześnie kontestatorów mojego pokroju - ale ci kończą z pętlą na szyi zanim wyrządzą prawdziwe szkody systemowi, więc nie są znowu takim wielkim zagrożeniem.


Z ciekawostek - dzisiaj jest nów.

środa, 30 czerwca 2010

Krople wody powstające w chmurach i spadające na ziemię.

Kolejna letnia burza przeszła równie szybko, jak się zaczęła. Spieczona ziemia nie miała czasu nasycić się życiodajnym deszczem, w związku z czym znowu będę musiała jak jełop godzinę stać i podlewać ogórki. Dobrze, że się chociaż trochę po tej niby-ulewie ochłodziło, nie będę się całą noc przewracać w łóżku z boku na bok jęcząc, że gorąco.

Jestem obecnie w trakcie pisania zaległej pracy zaliczeniowej z pedagogiki opiekuńczej, która została ogłoszona w marcu i termin jej oddania minął pewnie gdzieś pod koniec maja, ale że jestem na prywatnych studiach zaocznych i z tego tytułu uważam, że należy mi się Specjalne Traktowanie, mam zamiar skończyć ją dzisiaj i jutro iść prosić się o wpis, bo jest chyba ostatni dyżur Pani Wykładowczyni.
Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnę teraz materiały potrzebne do opracowania wybranego zagadnienia z zakresu pracy pedagoga szkolnego, pewnie koniec końców wyciągnę coś z dupy, bez przypisów i z przypadkową bibliografią ściągniętą z internetu i będę mieć nadzieję, że nikt tego nie przeczyta. Jestem fatalnym studentem. Zasługuję na bezrobocie, biedę, pasożytnictwo społeczne i w rezultacie bezdomność i śmierć w przytułku na tętniaka w wieku 34 lat.

Jeśli kiedyś stworzę notkę, która nie będzie miała taga "marudzenie", chyba z radości zorganizuję jakąś niewielką imprezę i wszyscy możecie czuć się zaproszeni.

piątek, 11 czerwca 2010

Lato, kurwa.

Stalowo szare chmury na horyzoncie zawistują burzę, która pewnie nie nadejdzie. Chmury przeturlają się majestatycznie po niebie i ślad po przyjemnym cieniu zaginie, świat powróci do zwyczajowego letniego żaru, lejącego się z nieba niemalże namacalnymi strumieniami. Jest mi gorąco, nie do zniesienia gorąco! Pepsi w szklance przy łóżku się skończyła, siedzę tedy jak koń - o samej wodzie - i czekam na lepsze czasy, na miłość życia i na nowy film z Dolphem Lundgrenem.

Zerwał się wiatr, niemalże huragan. Dzisiaj było chyba jeszcze bardziej gorąco niż wczoraj. Być może jednak nadciągnie ta burza, w końcu jest chyba jakiś limit, do którego może się nagrzać powietrze bez wywołania spontanicznej eksplozji. Dawno nie było tak pięknego wietrzyska, aż musiałam iść na balkon, żeby na własnej skórze poczuć orzeźwiające podmuchy. Prawie zdmuchnęło mi łeb z karku. Cudownie.

I jeszcze te pierdolone moskity, wszędzie moskity! Jak w Indiach normalnie, tylko mniej śmierdzi.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Myślenie absolutystyczne i inne trudne słowa.

Nienawidzę lata. W lato jest gorąco, pociągi są pełne ludzi a w powietrzu unoszą się duszące pyłki, a do tego wszędzie śmierdzi. Dzień dzisiejszy zaserwował mi całą paletę podobnym przyjemności i w związku z tym od jakichś 6 godzin ciągle chce mi się rzygać.
Wracając do domu spędziłam przyjemne półtorej godziny siedząc na korytarzu w pociągu, nieustannie trącana w kolano albo zmuszana do wstawania i przemieszczania się, bo ludzie nie mogą z dupami siedzieć na miejscach, jeśli już mieli szczęście je zdobyć, tylko muszą łazić po całym pociągu jak wszy po gaciach. Nienawidzę ludzi.

Czuję się wyczerpana, głównie psychicznie, zmuszona byłam bowiem do wzięcia udziału w dwóch imprezach o nazwie "egzamin", z czego jeden wymagał ode mnie znacznego stopnia familiaryzacji z takimi konceptami jak selektywne abstrahowanie, atrybucyjny model wyuczonej bezradności czy poczucie koherencji w salutogenetycznym modelu Antonovskiego, a drugi umiejętności napisania eseju na temat wychowania jako procesu pozytywnego sterowania społecznego w ujęciu andragogicznym, w którym swoją drogą nie było absolutnie nic pozytywnego. Spodziewam się wyjątkowo dobrych wyników.

Resztę dnia spędziłam na spaniu i uczeniu się, jak zawiązać krawat. Po długich godzinach i wielu próbach opanowałam w stopniu zadowalającym klasyczny węzeł Windsorski i starczy, w końcu ile można, obtarłam sobie szyję a nikt już nie chce mi asystować w roli manekina (note to self: muszę sobie wreszcie kupić manekina). A wszystko dlatego, że bratu nigdy się nie chciało tej sztuki opanować, a wszyscy inni pozapominali z braku praktyki. Jestem z siebie taka dumna.

I tak strasznie chce mi się spać! A chciałam jeszcze napisać o moich ostatnich szaleńczych wyczynach w dziedzinie rozmawiania przez telefon. Może następnym razem.

czwartek, 3 czerwca 2010

Czekoladowy samochód.

Eteryczna cisza, która nie ma żadnego związku z eterem. To nie będzie głęboka, mglista notka o niczym konkretnym.

Siedzę sobie w mojej śmierdzącej owcą pościeli, z laptopem na kolanach, i rozmyślam nad tym, że chce mi się siku. Umiarkowanie, nic pilnego, ale kiedyś od wstrzymywania moczu pęknie mi pęcherz i wysiądą nerki. Za oknem noc, być może nawet pada. Tej wiosny jest zimno i dużo pada, wszędzie powodzie, które akurat w moich okolicach nigdy nie były problemem. W powietrzu czuć świeżo skoszoną trawę, zapach który ze zrozumiałych powodów wzbudza we mnie wyłącznie wstręt - bo wierci w nosie. Moskitów niczym w Indiach. Nie da się wyjść wieczorem z domu. Nienawidzę moskitów. Chuje.

Osiągnęłam stan stagnacji doskonałej. Ale to nic, to nic, jestem już stara i nie będę mogła dużo dłużej udawać, że mnie nie ma. Będę zmuszona zacząć się ruszać, to i motywacja żeby robić rzeczy się znajdzie.

[Dookoła wszyscy bez wyjątku rozmawiają o śmierci. Tak, moja niezdrowa fascynacja śmiercią została mi zaimputowana przez otoczenie, dawno dawno temu. ]

Kupiłam dzisiaj papier listowy i koperty, zapłaciłam milion pieniędzy i teraz doszłam do wniosku, że zdziadowałam, bo mi się nie podoba tak, jak chciałabym żeby mi się podobał. I jak tu pisać listy w takich warunkach? Jestem sfrustrowana. I biedna. Dawno nie odczuwałam czegoś takiego jak braki w dziedzinie finansowej, dlatego boli mnie to szczególnie. Boli mnie też pożądanie rzeczy materialnych, które zawsze uważałam za płytkie i prymitywne. Jestem oto płytka i prymitywna, stałam się swoim własnym najgorszym koszmarem.
Chociaż jak na kogoś bez żadnych stałych przychodów i tak radzę sobie znakomicie. Nie mam pojęcia, skąd tak właściwie biorę pieniądze. Z jakichś powodów ludzie zapraszają mnie to na kebab, to do kina, to na lody, a troskliwe ciotki podsycają we mnie nieróbstwo wkładając w czekoladki niebieskie banknoty. Jak się nie ma żadnych wydatków, to i pieniądze nie stanowią problemu. A teraz nagle, kiedy zapragnęłam posiadać, zdałam sobie sprawę z tego, że życie to jednak jest kosztowne. Może trza było wziąć tę posadę w branży porno kiedy mi ją proponowali.

Nadal siku.

Bożesz ty mój, jaka ja jestem szczęśliwa. Sram szczęściem normalnie. Żadnych zmartwień. Moje życie przypomina skakanie po tęczy na mechanicznym jednorożcu. Aż mi głupio, że tak mi dobrze.

środa, 12 maja 2010

Dla Biedronka.

Nie jestem już chora. Nawet prawie nic mnie nie boli. Zaczął się maj, jest więc ciepło i pogoda sprzyja spacerom. W związku z tym nadal uparcie spędzam czas przed komputerem. Głównie na czytaniu listów z Rosji Astolphe de Custine, bo jestem trochę dziwna.

Z rzeczy ciekawych: nie mam nic do powiedzenia, ale miała być nowa notka, to jest nowa notka. O.

sobota, 1 maja 2010

Nine Layers of Heinous Perception

Z pamiętnika osoby cierpiącej na bronchit i furunkuły.

Khe, jest połowa połowy nocy i strasznie nic mi się nie chce. Przesiedziałam cały dzień w wyrze robiąc nic i nawet nie zauważyłam, kiedy  zrobiło się tak późno. Musiałam przespać wiele godzin i nawet nie zwrócić uwagi. Ot, uroki bycia chorym. Byle przeziębienie rozkłada mnie tak, że nie jestem w stanie zmusić się do wykonywania tak podstawowych czynności jak słuchanie gównianej muzyki czy granie w gry komputerowe. Doszłam do budujących wniosków, że to dlatego że sobie zniszczyłam śledzionę, wątrobę i nerki piciem tanich wódek z Lidla i jedzeniem etopiryny. Oh well. Na coś trzeba umrzeć - im szybciej, tym lepiej. Leżę tak i ruszam się tylko na siku albo po picie. Strasznie nie chce mi się wstawać, więc piję znacznie mniej niż powinnam. Czasami zjem pomarańczę. Ogólnie jakoś sobie radzę, nawet nie jest tak źle. Choroba jak choroba. Wszystko mnie boli i mam opuchnięty od smarkania nos. Marazm, degrengolada i stochastyczne przemijanie.
Dobrze, że kupiłam sobie kiedyś tam krem nivea. Mam czym nos smarować. Biedny, obolały, poobcierany nos. To Gogol napisał opowiadanie o nosie, co jeździł po mieście karetą? Przeczytałabym sobie jakieś dobre rosyjskie opowiadanie. Może nie koniecznie teraz, teraz jakoś tak trudno mi się skupić i trochę bolą mnie oczy, pewnie od zatok. A zatoki od śledziony, a śledziona od wątroby, a wątroba od marskości. Zastanawiałam się pół popołudnia jak to jest umrzeć na marskość wątroby. Powinnam zapisać się na forum dla ludzi umierających na marskość wątroby, żeby sobie poczytać jak to jest, może byłabym w stanie bardziej się wczuć w rolę. Internet to jest jednak klawy wynalazek, są chyba fora na wszystkie tematy.
Czy to już jest przygnębiający post, czy jeszcze nie? Ale co ja na to poradzę, że jestem chora, a że jestem chora to i jestem przygnębiona, więc nie ma co się spodziewać, że z każdego zdania będzie tryskać euforia. Jedyne, co ze mnie w tej chwili tryska, to kleisty, żółtawy śluz. Głównie nosem.

Zaplątałam się w kabel. Jeśli znajdą mnie rano uduszoną to nie dlatego, że postanowiłam się powiesić na przewodzie od laptopa tylko dlatego, że jestem kurwa głupia.




poniedziałek, 26 kwietnia 2010

So low.

26 kwietnia 2010, wieczór, kubek przestygniętej herbaty i dziura we wnętrznościach, wielka, zimna dziura, której nic, nigdy nie zapełni. W zasadzie poza tą nieco zbyt dramatyczną pustką nie czuję nic. Żadnej potrzeby bliskości, bezpieczeństwa, spełnienia. Mam ochotę się upić - tylko po co? Nawet nie ochotę, ot zaledwie taki cień idei uroił mi się gdzieś w głowie - "a może fajnie byłoby się upić?". Z głośników unosi się depresyjne Porcupine Tree z deszczem w tle, w pokoju jest ciemno a za oknem nie widać kompletnie nic. Kolejny nudny dzień w moim prywatnym czyśćcu. Od lat nie zmieniło się tutaj nic, z tym że teraz to już nawet nie czekam na śmierć. 

Może już czas przestać płynąć, może już czas dowiedzieć się, gdzie jestem, a gdzie być powinnam, co powinnam robić? Tylko nikt nie chce dać mi mapy. Chuje.

Pustka brzemienna smutkiem i okraszona nienawiścią. Mam wrażenie, że zamknął się kolejny etap mojego życia - kolejny krótki, nic nie znaczący epizod w książce pełnej równie krótkich i nic nie znaczących epizodów. Przykułam się kajdankami do stołu, żeby nie zrobić niczego głupiego. Do rzeczy głupich zaliczam między innymi podlanie agrestu i kolejny kubek herbaty. Zdecydowanie mam ochotę na szklankę whisky. Jakie to prymitywne.

Chce mi się spać. Mam wrażenie, że istota mojej egzystencji ogranicza się do zaspokajania czysto cielesnych zachcianek. Żadnej głębi - bo i po co to komu? Dzisiaj wyjątkowo mocno siebie nienawidzę. Dzięki temu jestem równie wyjątkowo klawa. Gdybym wsiadła teraz do dajmy na to pociągu pospiesznego do Katowic, mogłabym kogoś zabić czystą zajebistością.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Dymy nad Birkenau

Mój system odpornościowy, nadwątlony niedawnym zapaleniem płuc, pod wpływem chłodów i wiatrów zawiódł po raz kolejny i złapałam przeziębienie. Jeśli będę miała szczęście przerodzi się w następne zapalenie płuc, na które w bólach umrę. Jeśli nie, posmarkam, pokaszlę i za tydzień będę zdrowa, acz przemęczona i jeszcze bardziej marudna niż zazwyczaj.

Dzisiaj cały dzień spędziłam na wydzielaniu śluzu i łzawieniu oraz oglądaniu Supernatural i popijaniu herbaty, w ciszy i spokoju. Uwielbiam być chora.

I pomyśleć, że dopiero co kilka dni temu zbiorowo życzono mi zdrowia nad tortem urodzinowym. 
Heh, swoją drogą tort był śmieszny, bo matka sama robiła. A zaraz po tym jak zdmuchnęłam świeczki (pomyślałam bardzo naiwnie romantyczne życzenie) popatrzyła tak na unoszące się nad nimi szare smugi i wymruczała pod nosem "dymy nad Birkenau". Dawno się tak nie ubawiłam. A zawsze myślałam, że poczucie humoru odziedziczyłam po babce.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Człowiek się musi wódki napić.

Kryształowa karafka, kryształowe kieliszki.

Słodkawy smak nalewki żurawinowej jest zaledwie preludium do zwyczajowego pijaństwa - bo jakże by inaczej? Mój ojciec, spodziewając się że może zabraknąć alkoholu, podniósł larum tak żałosne, że rozmiękczył serca wszystkim siedmiu chórom anielskim. Kłosówka, żurawinówka - nie jest to zbyt wyrafinowane menu jak na imprezy okolicznościowe w mojej rodzinie. Niestety, moją ulubioną śliwowicę wypił już ładnych parę tygodni temu mój chrzestny, który dzisiaj nie raczył się stawić - pewnie wolał grać sam z sobą w pokera, przy najzwyklejszej siwusze i paczce mocnych albo supertanich. Podobno strasznie przeklina, gdy przegrywa.
Po trzecim kieliszku wzięłam się razem z babcią za recytowanie Ojca Zadżumionych, fragmentów o powrocie do domu, do Libanu, musiałam jednak przestać gdy łza zrosiła mi policzek. Ojciec nastrojowo zamknął sesję dwoma wersami z Beniowskiego - coś o znikczemnieniu zapewne - i zabrałam się za smażonego kurczaka. Nie można przecież pić bez zagryzki, szczególnie gdy jest się filigranową dziewczynką i ma się w planie cały wieczór rozpusty.
W połowie kłosówki przyjechał kuzyn i rozpoczął się czas wspomnień - o dziadku, który przez domofon krzyczał na księdza, w czasach gdy nikt we wsi nie słyszał o czymś takim jak domofon, przez co prawie przyprawił plebana o zawał; o tym jak ojciec przez pomyłkę podłączył dzwonek pod prąd i potraktował listonosza 320V; o tym jak to jastrząb porwał maciorę - maciorę! razem z młodymi! a do tego z plantacji śledzi nic nie wyszło, bo zamiast ogonami to zasadzili je głowami do ziemi; o tym jak kuzyn w drugiej klasie podstawówki, gdy miał zanieść nauczycielce puszkę na święta, przyniósł jej pustą puszkę po oleju - przed szkołą dokładnie wyszorowaną - bo w zasadzie to skąd miał wiedzieć, że puszka miała być z szynką?
W atmosferze tym podobnych radosnych opowieści upłynął nam wieczór, śmieliśmy się i piliśmy, piliśmy i śmieliśmy się, żeby jakoś uczcić moje doniosłe 25 urodziny. Sama piekłam na tę okazję tort, czekoladowy, z kremem. Nikt nawet nie zwrócił mi uwagi, że ubrałam się niestosownie - pewnie nie dlatego, że zdążyli się przyzwyczaić, ale żeby mi nie psuć humoru. Z resztą, spodnie moro z cekinami, t-shirt i czarna koszula to i tak nieźle jak na moje możliwości. Przynajmniej nic nie było po dziadku. A to, że wyglądam jak chłopiec i upieram się przy staropanieństwie? Pewnie trudno wciąż składać to na karb młodzieńczych fanaberii, ale z drugiej strony - są gorsze rzeczy.

A teraz siedzę w mojej kanciapie, popijam cierpką herbatę i słucham Moskwa-Pietuszki (bądź przeklęty, R.!) czytane przez Romana Wilhelmiego bodajże - jakże stosowne do sytuacji. W ustach czuję kwaśny posmak wódki, mdli mnie - głównie metafizycznie. Myślę o dawnych czasach - o dzieciństwie (mam nawet na to króciutki wiersz Słowackiego!), o miłości, o pustce. Czy czuję się przygnębiona? Raczej nie. Wyłącznie zmęczona. Może trochę rozczarowana. Ale tylko trochę.

piątek, 16 kwietnia 2010

Happy birthday dear me - may all my dreams come true. Happy birthday to me.

Dzisiaj wszyscy bez wyjątku życzyli mi spełnienia marzeń. Pewnie dwa razy by się zastanowili gdyby wiedzieli, że moim największym marzeniem jest żeby wszyscy ludzie mieli trzy nogi i dupę z przodu.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Proza życia.

Wigilię moich dwudziestych piątych urodzin chciałam spędzić pijąc ciemne wino i słuchając mrocznego gotyku. Ot, taka fanaberia, wydumany plan, by sobie poprawić humor, by zbudować nastrój do przemyśleń o przemijaniu, być może nad Heideggerem albo Sartre.
Zamiast tego oddaję się z pasją szaleńca odgrzybianiu szafy, która nie wiedzieć kiedy zarosła pleśnią bardziej niż najlepszy brie, a ja akurat dzisiaj musiałam to zauważyć - bo nie miałam gdzie włożyć nowych spodni. Śmierdzę przeto chlorem i zgnilizną i trudno mi powiedzieć, która woń jest tą dominującą, ale nie życzę nikomu, by musiał mnie teraz wąchać. Przypominam pewnie coś na kształt połączenia publicznego basenu i starej piwnicy. Delicje, kurwa.
Nie mam nawet nastroju, żeby zwyczajowo pomarudzić o miłości i śmierci.

Po chwili namysłu:
chciałabym dostać na urodziny "Starość" Italo Svevo. Chyba nie mogę mieć już bardziej przygnębiającej zachcianki.

środa, 14 kwietnia 2010

De Incessu Animalium

Ludzie w moim wieku nie powinni domagać się wypadów do zoo. Ludzie w moim wieku chodzą do kina albo teatru, do muzeów i do centrów handlowych, do knajp i na kręgle. Niezwykłym jest, że na stanie faktycznym domagam się wizyt w ogrodzie zoologicznym. Do zoo można iść przy okazji albo z długiej chwili - nie celowo i z rozmysłem.

Te i wiele innych, równie niedorzecznych przekonań pokutuje niestety w naszym społeczeństwie. Jestem odsądzana od czci i wiary za coś, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. No bo w zasadzie co jest nie tak z patrzeniem na zwierzątka? Zwierzątka są klawe. Owszem, jestem w stanie zrozumieć, że niewielu ludzi podałoby akurat zoo jako pierwszy, czy nawet któryś kolejny preferowany sposób spędzania wolnego czasu, ale to nie znaczy, że jestem gorsza czy dziwaczna tylko dlatego, że lubię misie i króliki i otwarcie się do tego przyznaję.

Tak naprawdę wcale nie jestem jakoś szczególnie zafascynowana ogrodami zoologicznymi. Zwyczajnie uważam, że są fajne - jak przestawienia Czechowa w teatrze czy karuzele linowe nad morzem - i wolę iść tam niż na przykład do salonu gier albo na zakupy. A jeśli nie mam pomysłu na spędzenie wolnego czasu, zoo samo przychodzi na myśl. Ej, lepsze to niż aquapark czy siłownia. A w moich okolicach zwyczajnie nie ma zbyt wielu alternatyw.

Koniec końców wyszło na to, że z czystej przekory i na złość tym, co mi truli dupę że jestem dziwna tak teraz lubię zoo, i doszłam już do takiego poziomu zaawansowania, że nie ma odwrotu.

Jak byłam mała, zoo należało do kanonu rozrywek obowiązkowych. Dzieciaki były upierdliwe i wrzeszczące, jakoś trza im było zapełnić niedzielne popołudnia. Znaczy, poza mną, bo ja byłam dzieckiem mocno autystycznym, które nigdy nie płakało i nie miało od życia żadnych oczekiwań. Ale zoo lubiłam. Mam nawet gdzieś starannie schowane zdjęcie, gdy jako ledwo odrastający od ziemi gzub łażę radośnie w kraciastych spodniach i za dużych okularach między zwierzątkami. Wyglądałam jak trollątko. Było nas tam całe stadko, bo chociaż prywatnego, rodzonego brata mam jednego (który do tego jest stary i głupi), to ciotecznego i wujecznego rodzeństwa z którym byliśmy w zażyłych stosunkach mam całkiem sporo, chociaż teraz już ich nie lubię.

Ponieważ tradycja wyjeżdżania w różne miejsca była podtrzymywana przez lata, A zoo i Sopot były bardzo popularnymi spotami, mam z nimi związanych sporo przyjemnych wspomnień. Tu się kłania osławiony sentyment, jedna z moich głównych sił napędowych.

Później niestety, przez długie lata zoo poszło w zapomnienie. Odkryłam je ponownie w liceum, gdy kończyły się miejsca na wagarowanie. Wtedy jeszcze nie było wielkich centrów handlowych, na kino nie zawsze miało się siano, a jak była ładna pogoda to aż się chciało łazić - a w B. jedynym miejscem, gdzie można łazić, jest parkolas Myślęcinek, w konsorcjum z lunaparkiem dla ubogich, botanikiem i zoo właśnie. Ogród fauny i flory polskiej, niewielki i biedny, ale mają niemrawe misie, kapibary, rosomaki i jenoty, kondory, rysie i żbiki, spory wybieg dla wilków, antylopy i muflony, a co najważniejsze - ogródek dla dzieci, gdzie można do woli głaskać kozy i owce, co też namiętnie robię. Jak na dzieciaka ze wsi, co to się zawsze bał byle krowy, sprawia mi to nadspodziewaną frajdę. A do tego dookoła luzem biegają króliki, dziwne kury i pawie. Można się obejszczać ze szczęścia.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

April, april.

Siedziałam wczoraj do 5 gadając z R. na temat niszowych japońskich produkcji pornograficznych, a w międzyczasie przeglądałam sobie niektóre z moich starych starych listów - miałam sentymentalny nastrój. Nie wierzę, że aż takie fatalne rzeczy zdarzało mi się pisać. Całe szczęście powoli zaczynam odzyskiwać poczucie własnej wartości. Tak, już mi zdecydowanie lepiej.
Powrót z południa nieco mnie rozbił emocjonalnie i zaburzył cykl sen-niesen. Być może dzisiaj położę się wcześniej. Ale byłam w zoo! O radości, iskro bogów. Nie było kapibar ani tygrysa, ale obudziłam misia. I widziałam karmienie robaków. Pozytywne motywy.

A poza tym podobno wojna idzie. Powinnam zacząć składować sól w piwnicy?

.

Jestem nudna jak chodzenie do kościoła.
Nudna, miałka i podejrzana, pretensjonalna, przygnębiająca i ogólnie beznadziejna.



A im bardziej się staram, tym bardziej mi nie wychodzi.

środa, 7 kwietnia 2010

Foch, kurwa.

Są rzeczy, których się nie robi. Granice, których się nie przekracza. Obietnice, których się nie łamie.

A już z całą pewnością nie wystawia się mnie, kiedy umawia się ze mną na pierwszy wiosenny wypad do zoo. Ja rozumiem, że przygodny seks na potwierdzenie własnej męskości to sprawa istotna, ale nie kosztem mojego wypadu do zoo.

Nie spodziewałam się, że złapię aż takiego focha. Kto chce iść ze mną do zoo???? Ja chcę zoo D:

czwartek, 1 kwietnia 2010

A, tak przy okazji.

Narzekałam już, że mam bronchit i strasznie zaniedbuję moją blogosferę? Boli mnie to.

Z pewną dozą nieśmiałości.

Cofam się w rozwoju.

Przy zakładaniu tego bloga przyświecała mi idea bycia emo bez obaw o własny wizerunek. Czułam potrzebę posiadania miejsca, gdzie mogłabym sobie pozwolić na najgorszy rodzaj osobistych przemyśleń, dotykających tych fragmentów mojej osobowości, których zazwyczaj publicznie nie ujawniam. W ramach autoterapii.
Od tego czasu sporo się zmieniło - zamysł przewodni zagubił się i przygasł, i chociaż jak najbardziej się nad sobą użalam, to idea katharsis jakoś mi tak umyka. Chujowszo po maksie, że się tak kolokwialnie wyrażę. Poza tym teraz, kiedy wiem, że czytają to ludzie - i to czasami tacy, których znam i na których mi zależy, tym bardziej mi głupio uzewnętrzniać te co bardziej szarackie aspekty mojej osoby.
A kiedyś tyle pisałam o samobójstwach i nieszczęśliwiej miłości!

O, a propos nieszczęśliwej miłości - Tom ponoć wyprowadza się do Moherowa. Może wreszcie uda mi się definitywnie zamknąć ten rozdział mojego życia. Tom jest jak heroina. Ile bym sobie nie powtarzała, że już się z niego wyleczyłam, wiem doskonale, że jestem uzależniona - tylko lubię sobie wmawiać, że wcale tak nie jest. Tom jest mi ojcem, dzieckiem i bratem. Tom to cierpkie wina i miękkie narkotyki. Tom zostawił mnie grubo ponad dwa lata temu, a wciąż śni mi się w najsłodszych snach. Co muszę zrobić, żeby definitywnie wybić go sobie z głowy? Kiedy się kogoś kocha, nie można od tak się odkochać - to piętno, które pozostaje na zawsze.
Nie jestem z gatunku ludzi, którzy zmieniają partnerów jak rękawiczki. Kiedy angażuję się w związek, angażuję się na poważnie. Jeśli komuś mówię, że go kocham - nie jest to nieprzemyślana deklaracja pod wpływem chwilowej namiętności. Wiem, że zostanie to ze mną do końca, i jestem w stanie z tym żyć. Tylko jak się wreszcie przemóc i przestać kurczowo trzymać przeszłości? Szczególnie, że może i miałabym ochotę iść na przód, zakochać się i dać sobie szansę na jakiś miły związek?
Dobra, przesadzam z tym przywiązaniem do Tomasza. Wszytko dlatego, że bardzo trudno jest mi nawiązywać intymne relacje, i Tom jest najzwyczajniej jedyną bliską mi osobą, którą mam mniej więcej w zasięgu ręki. Dlatego właśnie dobrze, że się wyprowadza. Co z oczu, to z serca.

Nie uważam, że jestem wypalona, uszkodzona i z bagażem doświadczeń. W moim wieku raczej każdy ma za sobą jakieś romantyczne przejścia, które rzutują na jego osobowość, na postrzeganie świata. Tylko dlaczego, do cholery, akurat ja nie mogę dać sobie siana i odpuścić, tylko kurczowo trzymam się iluzji dawnej świetności? Chyba pielęgnuję w sobie przekonanie, że nie jestem warta tego, żeby ktoś się mną zainteresował. Że wszystko, co miało mnie spotkać dobrego, już mnie spotkało, a teraz będzie tylko wieczna stagnacja i ogólny emocjonalny rzyg.

Zdecydowanie muszę popracować nad poczuciem własnej wartości. Chociaż z drugiej strony - dzięki temu jestem bardziej mroczna i tajemnicza. Jeden nieudany romans i cynizm pozostanie ze mną do końca życia. Ale gdy tak o tym myślę - wcześniej też byłam cyniczna.

Ta, moje życie dalekie jest od bycia pasjonującym i mogłabym sobie darować takie przygnębiające opisy, ale pewne rzeczy leżą mi wątrobie od dawna i jakoś nie chcą z niej zejść. A do tego są święta - nienawidzę świąt - więc naszło mnie na narzekanie. Jeśli tak dalej pójdzie, to poderwę sobie jakiegoś lokalnego małolata, którego zdeprawuję, żeby sobie ulżyć.

Dlaczego wszyscy klawi ludzie mieszkają na drugim końcu kraju??!?

I co, było bardzo emo i krępująco intymnie? Ja tam czuję pewien niesmak (nadal frapujące słowo) po takim bezceremonialnym zrobieniu z siebie sentymentalnego jełopa. To dlatego, że wiosna idzie i czuję potrzebę rachunku sumienia, jak najszybszego odpokutowania win i rozpoczęcia nowej karty życia, którą będę mogła śmiało zapisać świeżymi grzechami. Tak mi dopomóż Ojcze mój, Szatanie (to z Sołoguba, mój nowy ulubiony poeta).

wtorek, 30 marca 2010

Ten post jest wielki.

Popadam w smutny alkoholizm. W krew weszło mi już egzorcyzmowanie problemów wódką z pepsi w rytm folkowo gotyckich kapel z Rosji o których nikt nigdy nie słyszał (jak Kratong - aż się boję myśleć, skąd ja mam takie rzeczy). Ponieważ moje problemy są wyłącznie urojone, nakręcam w sobie zgubne przekonanie, że obrana metoda lecznicza rzeczywiście działa. W zasadzie to super, zawsze chciałam być domorosłym pijakiem z wieczną depresją, tylko za nic w świecie nie mogłam się przekonać do regularnego picia alkoholu.

Był taki bohater w jednej z książek Paul Scotta, jeśli mnie pamięć nie myli hindus, który uporczywie starał się przyzwyczaić do smaku whiskey, której nie cierpiał - a uwidziało mu się stać alkoholikiem. Jedna z bardziej dramatycznych postaci literackich. Oczywiście zupełnie trzecioplanowa, ale to właśnie tacy bohaterowie budowali dla mnie klimat jego pisarstwa. Dzień Skorpiona, bo tak się nazywała ta powieść, do dzisiaj wzbudza we mnie mieszane emocje, a czytałam ją wiele lat temu. Smutna, drętwa i do bólu obyczajowa, a jednak a tle zmian politycznych w Indiach ludzkie sprawy - tak banalne i przyziemne - nabierały niesamowitej wyrazistości.
Większość ludzi zna Scotta wyłącznie dzięki serialowi Klejnot w Koronie, który to sto lat temu leciał w telewizji, kiedy jeszcze NIC nie leciało w telewizji. A szkoda, bo to ciekawy pisarz. Biorąc pod uwagę mdłą tematykę, którą się zajmował, jego nowele są zadziwiająco strawne.

Ale. Kogo obchodzą moje wątpliwej jakości gusta literackie. Do rzeczy.
Wiosna przyszła! Kupiłam sobie absolutnie zajebiste ciężkie buty, które idealnie pasują do kraciastej mini, czekającej w szafie na lepsze czasy. Kto wie, być może nawet ja zacznę od czasu do czasu nosić spódnice. W końcu szkoda ukrywać moje rewelacyjne nogi.

I muszę wreszcie obciąć włosy, wyglądam jak jełop. Nie, żebym się specjalnie przejmowała - szeroko pojęta abnegacja to nadal obowiązująca ideologia w moim świecie - ale dodatkowo włażą w oczy, co już jest nie do zaakceptowania.

Termos mnie wkurza, Tom chyba umarł, tęsknię za Z. (tak, zaadaptowałam Twój sposób identyfikowania ludzi... nienawidzisz mnie?), Owca zaprosiła mnie do zoo i do makdonalda wąchać kible (całkiem poważnie, tak właśnie brzmiało jej zaproszenie) a do tego pewnie niepokojące rzeczy wzbudzają we mnie stan zbliżony do euforii - co mnie niepokoi.

Ach, jestem taka tajemnicza. Czuję się przez to bardziej klawa.

czwartek, 25 marca 2010

Trzy razy księżyc odmienił się złoty...

Odkryłam w sobie zamiłowanie do mocnych papierosów i cierpkich trunków, skórzanych butów, ciężkich motocykli i szarych, zimnych poranków wczesną wiosną, gdy plugawe ptaki nocy wrzeszczą złowieszczo pożegnalne pieśni.

O zamiłowaniu do pompatyczności wiem od dawna.

Zapadłam na bronchit, leżę przeto w łóżku i zastanawiam się nad filozofią Kanta i znaczeniem wierności. Jak do tej pory nic konstruktywnego nie wydumałam, ale czas mija w niesamowitym tempie. Być może to wina zażywanych medykamentów.
Śniło mi się, w malarycznym widzie, że umieram w ramionach ukochanego mężczyzny. Od dawna nie miałam równie przyjemnego snu.

niedziela, 7 marca 2010

Moją nową literacką pasją przygody Szerloka Holmsa.

Cytat dnia:
"Bicie trupa kijem w prosektorium nazwałbym co najmniej cudacznym wybrykiem."

niedziela, 28 lutego 2010

Przy herbacie aromatyzowanej bergamotką.

Jedną z większych zalet posiadania bratowej jest to, że czasami po ciężkim dniu w domu czeka świeżo upieczona pizza, którą potem można sobie odgrzać na kolacje. Potrafię się cieszyć z drobnych przyjemności.
Podczas popołudniowych zakupów stwierdziłam, że nadal jestem bardziej rozmiarem 36 niż 34, co w amerykańskiej numeracji przekłada się na 4-6. Nie, żeby ta wiedza była mi do czegoś potrzebna, ale ułatwia wizualizowanie sobie bohaterów zagranicznych książek (głownie płytkich romansów), które pasjami czytuję. Żeby mieć kontakt z językiem.

Chciałam znaleźć jakąś internetową stronę, która oferowałaby mi każdego dnia egzotyczne wyrazy, żeby poszerzyć słownictwo, bo póki co brzmię jak burak i nadużywam wulgaryzmów żeby zamaskować braki w dziedzinie kompetencji interpersonalnych podczas codziennych interakcji społecznych, co mnie nieco frustruje. Niestety, jedyne co znalazłam wpisując "słowo dnia" to portale związane z apostolstwem modlitwy i dziennikami katolickimi. Jestem oburzona.
Będę musiała sama sobie wymyślać trudne wyrazki, otwierając na chybił trafił słownik języków obcych.

Słowo na dzisiaj: parafernalia. Znaczy bambetle.
Tego słowa, niestety, strasznie nadużywam. Zupełnie jak słów utensylia, inkoherencja czy holistyczny.

środa, 24 lutego 2010

Korci mnie, żeby coś powiedzieć.

Internetowy cytat dnia:
"(...) jestem przekonana, że niemała część kobiet zdradza swoich mężów w fantazjach erotycznych."

No tak, tylko czy jest to jakieś wielkie odkrycie, i co z tego?
Szczerze sobie nie wyobrażam mieć erotycznych fantazji z własnym partnerem, więc ta opinia nie tylko mnie zdziwiła - wręcz mną wstrząsnęła. Zawsze myślałam, że fantazja, fantazja, fantazja jest od tego, żeby bawić się, żeby bawić się, żeby bawić się na całego.
A tu się nagle okazuje, że to jakiś wielki moralny dramat, skandal i ogólnie obyczajowa konsternacja wśród ludzi i ich psów. Nigdy nie zrozumiem sposobu myślenia innych. Nigdy.
---


Ponieważ pojęcie czasu dla mnie nie istnieje, wzbudzam ogólne oburzenie wśród rodziny i znajomych moim, w ich mniemaniu nieodpowiednim, podejściem do rzeczywistości. Niesamowicie przyjemny stan mentalnego zawieszenia pieści moją szyję i biodra - jest mi nie tylko wygodnie, jest mi wręcz ekstatycznie. I kogo tak naprawdę obchodzi to, że od tygodni prawie nie wyszłam z domu? W obliczu bezmiaru wszechświata moja osoba bądź jej brak nie zrobi różnicy ani w jedną, ani w drugą stronę.

Ostatnimi czasy wdaje się, że chodzę wyłącznie do szkoły lub na pogrzeby.

Dnie spędzam wsłuchując się w stukot pociągów towarowych. Nadal nie potrafię odróżnić tych z węglem od pustych, chyba że wyjątkowo długi skład przejeżdża pomiędzy 1 a 3 w nocy - to słyszę prawie zawsze.
W snach staram się nauczyć prowadzić samochód. Marnie mi to wychodzi, ciągle mylę sprzęgło z hamulcem i nie potrafię ruszyć z żadnego skrzyżowania. Jedynym plusem tych wysiłków jest to, że jeżdżę niemal wyłącznie czerwonymi lub lawendowymi autami sportowymi. Moja podświadomość ma na tyle przyzwoitości, by zapewnić mi chociaż tę odrobinę luksusu, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.

Na jawie rozpieszczam się odmóżdżającą literaturą dla nastolatek o wampirach i grami Pokemon. Może i niezbyt ambitne, ale bardzo relaksujące. Jem umiarkowane ilości czekolady i suchary. Pewnie znowu schudłam kilka kilo, ale wmuszanie w siebie jedzenia kłóci się z moimi najbardziej osobistymi przekonaniami. Jestem w końcu niespełnioną anorektyczką i raczej nienawidzę jeść. Co innego herbata albo sok wiśniowy.

Moja egzystencja jest jeszcze nudniejsza niż zazwyczaj. Oczywiście wypełniam ją mniej lub bardziej ezoterycznymi przemyśleniami - o księgosuszu, śmierci i szaleństwie - ale jakoś nie mam ochoty z nikim się nimi dzielić, co nie jest znowu jakąś wielką stratą dla ludzkości.
Wieczorami czytuję sporo rosyjskich symbolistów, szczególnie Sołoguba i Błoka (wiadomo - śmierć, strach i Szatan), co wprawia mnie w nieco melancholijny nastrój. Roztopy dodatkowo mnie przygnębiają, choć powietrze nadal cechuję się tą charakterystyczną, zimową rześkością.

Reasumując - pindole.

niedziela, 21 lutego 2010

Gruszki w syropie.

W mojej rodzinie podczas niedzielnych obiadków rozmawia się wyłącznie o chorobach i umieraniu. Już czuję nadchodzącą niestrawność.

piątek, 12 lutego 2010

O, zasłoń, zasłoń blade swoje nogi!

Konstanty Ldow - Śnieg

Śnieżnych płatków spadanie drży w oku,
Śnieżnych płatków spadanie.
Odnajdź w nich zapomnienie i spokój,
Czułych snów umieranie.

Senne niebo je śle z wysokości,
Kruchą biel mroźnych kwiatów...
Lśnią w tych płatkach przekwitłe dziwności
Zapomnianych już światów!

Płyną myśli z motylków tych bielą
Jasność słów uskrzydlona.
Długim trenem na ziemi się ścielą
Obojętnie jak ona.


Tak tak, ludzie! Cieszyć się, że pada śnieg, a nie narzekać tylko, że znowu trzeba odśnieżać. Ja osobiście się cieszę - lubię śnieg. Szczególnie śnieg na wsi, padający niespiesznie późnym wieczorem wielkimi, posklejanymi płatami, maskując brzydotę świata białym pokrowcem. Serce roście.

Z rzeczy optymistycznych - Tom, po długich godzinach wysłuchiwania, jacy to symboliści rosyjscy są klawi, zdenerwował się i kupił mi na walentynki tomik Symbolistów i Akmeistów, bo akurat trafił na niego w toruńskim antykwariacie.
Jestem teraz w stanie nabożnej ekstazy, wodząc czule palcem po pożółkłych stronach i wzdychając smętnie, gdy akurat trafię na bardziej soczysty kawałek o rzyganiu czy marności wszelkich ludzkich starań.

sobota, 6 lutego 2010

Współczesna ciemna strona nocnika. Kto z nas nie ma krwi na rękach?

Znalazłam w odmętach mojego twardego dysku stare listy, pisane z obczyzny do przyjaciół w kraju, w których to wykładałam w niezbyt prostych słowach mój wstręt do wszystkiego. Wszystkiego.
Kiedyś, dawno temu, miałam bardzo antyglobalistyczne i anarchistyczne zapędy, które objawiały się ciągle wygłaszanymi przez mnie, niewybrednymi uwagami skierowanymi w stronę kapitalistycznych molochów.


O proszę, fragment o prawach autorskich i piractwie:

"[...] Z drugiej strony, jak sobie pomyślę że mam płacić bandzie podwórkowych grajków i żywić komercyjną machinę globalnych korporacji, robi mi się niedobrze. Ale płytę The Cure sobie kupiłam, więc już trochę za późno na anarchistyczne przemyślenia. Już sprzedałam duszę. Ubabrałam się w pop kulturalnym gównie, dałam sobie sprać głowę i wmówić że trzeba wspierać, jak coś się lubi. A prawdziwi artyści powinni pozostać niedocenieni. Każdy, kto nastawia się na sprzedawanie swojej twórczości jest pospolitą ulicznicą a nie artystą. Bieda to nieodłączny element prawdziwego twórcy, a płacić córom Babilonu nie warto, jeśli można je wyobracać za darmo.
Płacić grube pieniądze za rozrywkę – zobacz, jak sobie sępy współczesnego świata wykoncypowały, żeby nas doić jak pasikoniki kanadyjskie. Patrzymy tępo przed siebie, na swoje monitory, telewizory, komórki i ajpody, i gotowi jesteśmy dać sobie nerki wypruć za trochę taniego podniecenia. Kiedyś, stulecia temu, ludziom wystarczył tom straceńczej poezji i butelka absyntu żeby wprowadzić się w stan uduchowionego wręcz zadowolenia. Zamiast majspejs chodziło się do podziemnych mordowni i godzinami dyskutowało nad bezsensem istnienia. Tak przynajmniej podają pisma. A teraz – kup płytę i kup płytę. [...]
Za każdym razem, gdy widzę kogoś namiętnie agitującego przeciwko piractwu z jakichkolwiek powodów nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest najemnikiem wielkiej, bezdusznej korporacji. I pewnie mam rację, bo żaden myślący człowiek nie głosił by tak jawnie obrazoburczych poglądów. Przecież argumenty, którymi oni się posługują są tak niedorzeczne, że tylko totalnie pozbawiony umiejętności myślenia łykacz ściemy by to kupił. Odmawiam brania udziału w powszechnym pędzie za instrumentalizacją człowieka i usilnym sprowadzaniem go do roli wiadra plującego tanią siłą roboczą w zamian za napełnianie go lepką owsianką bezwartościowych przyjemności polegających na ogłupianiu mózgu seriami rytmicznych dźwięków i błysków. Pfftt, niech się pierdolą. Będę okradać producentów nieistniejących dóbr aż się obrzygam i będę z tego dumna, uśmiechając się do siebie w duchu, że chociaż jestem uwalana przeciętnością promieniującą ze mnie równie silnie jak z każdego innego zglobalizowanego dzieciaka rewolucji informacyjnej, to przynajmniej dumnie staram się wycyganić, ile tylko się da. Witaj w obozie nowożytnych cyganów cyberświata. We sing, we dance, we steal things."

Patrzcie tylko, jaka byłam wyszczekana, jaka pewna swoich racji. Nie, żebym na starość spokorniała. Teraz jednak nie chciałoby mi się tak namiętnie pisać o rzeczach, które dotyczą mnie jeno w znikomym stopniu. Zdziadziałam i zapadłam się w sobie.

Ale spójrzmy prawdzie w oczy - tak, jak mi nie chce się pisać, tak i nikomu czytać. Podziwiam odbiorcę moich emalii, że miesiącami nie nudziło mu się ze mną korespondować.

sobota, 30 stycznia 2010

Poranne dzwonki.

Jestem zmęczona - bo sesja, bo śnieg, bo powinnam właśnie teraz zmieniać uczelnię ale wcale nie mam na to ochoty, bo życie, bo pustka. I chociaż obiecałam sobie publicznie nie narzekać - bo to takie puste i powierzchowne, bezosobowe i pozbawione znaczenia - to jednak trudno mi się powstrzymać. W moim świecie moje problemy są najbardziej dramatyczne, nawet jeśli to draśnięty nożem kuchennym palec czy nieprzygotowanie na jutrzejszy egzamin.

Kolega z roku, niejaki Termos, który usilnie wmawia mi wielkie pokłady wrażliwości przywalone gruzem życiowych doświadczeń (i jest przy tym nieupierdliwy) powiedziałby, że za bardzo skupiam się na sobie. Miałby racje. Co ja na to poradzę? Jak mam się nie skupiać na sobie, kiedy nie do końca wierzę w istnienie innych ludzi?
Kolega Termos to osobliwe zjawisko, które zajmuje mnie nieco bardziej niż by wypadało. Sprawia wrażenie wioskowego głupka, a jednak jego sądy nad rzeczywistością porażają niekiedy trafnością. Ma dar ubierania w proste słowa zjawisk, które uciekają mojej percepcji. I tak samo jak ja brzydzi się ludźmi, więc nigdy nie brakuje nam tematów do wspólnego biadolenia.

Jutro wstaję przed dziewiątą i jadę do szkoły wyłącznie po to, by trochę się powkurwiać na własne ułomności i głupotę systemu. Nic odkrywczego, nic inspirującego. Jestem rozdrażniona, chociaż nie bardzo mam czym - to, że niektórzy wykładowcy są zakompleksionymi debilami o poziomie intelektualnym niższym niż listwa przepięciowa nie powinno mnie już dziwić, po tylu latach studiowania. A jednak wciąż irytuje, wciąż zniesmacza. Jak tym ludziom udało się zdobyć tytuły naukowe? Chyba wyłącznie oślim uporem, bo nie widzę w tym krzty głębszego namysłu.

Z rzeczy lekko niepokojących: Tom wraca. Mam nadzieję, że nie planuje mi się oświadczać, co z rozczuleniem przewiduje moja babcia. Byłabym niepocieszona.

piątek, 29 stycznia 2010

Swoją drogą, Jekaterynburg to niezwykle urokliwe miasto.

Z serii zasłyszane w internecie.

Powiedzmy se prawdę. Pękło mi spoiwo mózgowe - sorry, ale bredzę. Tak naprawdę to siedzę w psychiatryku w Jekaterynburgu, żrę tylko czosnek i cebulę, piję wodę i jestem przywiązana do łóżka kajdankami i w ogóle myślę, że Polska to musi być wspaniały kraj. Marzę o nim, aby tam zamieszkać.
---

W głośnikach leci najnowszy twór Mouse on the Keys - pod koniec lutego będą grać w Polsce - budując dosyć popłynięty nastrój, który nie bardzo sprzyja pogłębianiu wiedzy z dziedziny metodologii, a jutro egzamin.
Na biurku notatnik otwarty na klasycznym rachunku predykatów, tablica ze statystyki z rozkładem chi-kwadrat, pusty kubek po herbacie, stara kamera nie do końca cyfrowa i uparcie milczący telefon.

Nigdy nie byłam najlepsza w uczeniu się. Czytanie notatek mnie nudzi i nie pozostawia głębszych śladów w postaci skondensowanych pakietów informacji w mózgu. Szczególnie z przedmiotów tak zajmujących jak metodologia. Zbyteczne obciążanie umysłu, i tak nikt nigdy z tego nie korzysta, zawsze odwołując się do ulubionego podręcznika.

Nie mam na nic ochoty, spędziłam pół dnia szuflując śnieg i wywożąc go taczką do najbliższego rowu, a wizja wstania jutro o 5.20 nie bawi mnie absolutnie. W takich chwilach powątpiewam w sens mojej egzystencji. Boleśnie wyraźnie widzę, że urodziłam się w nieodpowiednim świecie.

wtorek, 26 stycznia 2010

Cuda na kiju.

Wyniki sondy na Onecie na temat szybkości posiadanego łącza internetowego:
2% internautów nie korzysta z Internetu.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Czasem wyprawiam brewerie, acz nie uchodzę za osiłka.

Dzisiaj, według pewnego brytyjskiego naukowca, jest najgorszy dzień w roku. Podobno doszedł do tego na podstawie wielu skomplikowanych obliczeń i w oparciu o miesiące badań. Nie, żeby mnie jakoś szczególnie zajmowało samopoczucie innych ludzi. Ot, taka ciekawostka przyrodnicza, bo kiedyś bardzo chciałam być socjologiem i mogłoby to leżeć gdzieś w obrębie moich ścisłych profesjonalnych zainteresowań.

U mnie nic ciekawego. Trwam. Egzystuję. Delektuję się zdolnością myślenia i snucia wtórnych fantazmatów, ciągle o tym samym: o lepszych światach, wojnie i śmierci.

Nie piję, nie palę, nie puszczam się. Prowadzę wzorowy tryb życia typowego no-life. Czasami jeżdżę na zajęcia, czasami taplam się w śniegu. Zaskakująco nawet dla mnie samej cieszę się mroźną zimą. W nocy temperatura sypialni nie ustępuje najlepszym królewskim psiarniom. Jak to mawiał Dymitr Prokoficz Razumichin - w zimnym śpi się lepiej, więc nie jest to dla mnie powodem udręki czy zmartwień. Gdy tak teraz o tym myślę - nic nie jest dla mnie powodem zmartwień. Emocjonalne limbo.

Czas spędzam grając w gry komputerowe. Czas, będąc osobliwym zjawiskiem, pozwala się spędzać chętnie i nie grymasząc. Mam za sobą niedokończone Mafię i Runaway: A Road Adventure, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia; bardzo grywalne Fable, które jednak nie było nawet w połowie tak wciągające jak zapewniali jej fani; powrót do nieśmiertelnego Morrowind'a, co mi się śnił po nocach; a teraz uparcie męczę BioShock, który był mi polecany przez wielu - i nie rozczarował.

Czasami czytuję japońskie komiksy, a przynajmniej nowe rozdziały moich ulubionych serii, które pojawiają się sporadycznie w odmętach internetu. Głównie o kopaniu się po głowach, w bardziej lub mniej wiarygodnym wydaniu. Książki i filmy chwilowo omijam szerokim łukiem, bo jestem człowiekiem o chamskim guście i wszystko, co ambitne sprawia mi intelektualne cierpienie.

Z ludźmi nie kontaktuję się w ogóle, bo nie mam nic do powiedzenia, a dawno temu straciłam umiejętność prowadzenia niezobowiązujących konwersacji o niczym. Komunikatory internetowe wzbudzają we mnie strach, bo czasami odzywa się ktoś ze szkoły a ja nie wiem, jak mam go spławić. Zupełnie nie rozumiem, jak kiedyś mogłam godzinami wisieć na GaduGadu, biadoląc o co bardziej niepolitycznych częściach ciała Maryni. Jak się miało te 17 lat, to się było jakoś tak bardziej społecznie aktywnym. A teraz jeno marność i zdziadzienie.

(Moje ulubione przymiotniki, stan na dzień 25 stycznia 2010, kolejność losowa, z wyszczególnieniem tych szczególnie umiłowanych: miałki, marny, mdły, cierpki, podejrzany, wyuzdany, cudowny, uparty, szczególny, nijaki, cichy, plugawy, szorstki, dziwaczny.

Można się z tej listy sporo dowiedzieć na temat mojej wizji świata, mam jednak nadzieję, że o mnie nie mówi zbyt wiele. Byłoby to takie mdłe i trywialne.)

Poza tym strasznie wkurwia mnie klawiatura w moim PC - do grania się nadaje, ale pisanie na niej to koszmar - a że ostatnio głównie jego używam, nie nastraja mnie to do pisania ani odrobinę. Może częstotliwość aktualizacji bloga poprawi się, gdy się przeproszę z laptopem.

Moja aspołeczność drastycznie pogorszyła jakość nielicznych interakcji interpersonalnych, które są moim udziałem, szczególnie tych podtrzymywanych za pośrednictwem globalnego okablunku internetowego. O ile Tom pewnie na to szcza, bo zna mnie na tyle dobrze żeby znaleźć sobie inne towarzystwo, dopóki sama się nie wproszę (z resztą, niedługo wraca na stałe do kraju więc pewnie liczy, że to sobie odbijemy - wciąż jest naiwny jak dziecko), to pozostali delikwenci pewnie nie są na tyle wyrozumiali. R. nie odezwał się od miesiąca i chyba mnie nienawidzi. Z. prawdopodobnie też mnie nienawidzi, albo przynajmniej jest zniesmaczona, chociaż nie daje tego odczuć jakimś wyraźnym "chuj ci w dupę", nie sądzę jednak aby moja wieczna absencja była jakimś szczególnym powodem do świętowania.
Pomniejsi znajomi zdążyli już zapomnieć, ktom zacz. Za to pies się cieszy, bo ją dużo głaskam.

Głównym towarzyszem rozmów jest dla mnie kaloryfer w kuchni, do którego przytulona spędzam około dwóch godzin dziennie. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale rodzina zupełnie straciła wszelkie złudzenia mojej stabilności psychicznej. Pomrukuję do niego szorstkim szeptem w dźwięcznych językach, które niezbyt dobrze znam, przylgnąwszy do ciężkiego, żeliwnego cielska, wiecznie rozgrzanego dla mojej przyjemności. Jest mi z nim dobrze. Chyba zaczynam rozwijać w sobie kolejną dziwaczną parafilię.

Przy okazji parafilii, bezskutecznie poszukuję naukowych określeń czy opisów żeńskiego odpowiednika autogynofilii. Na hiszpańskojęzycznej wikipedii istnieje termin auto-androfilia, opisujący kobiety fantazjujące o byciu mężczyznami, ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu tłumaczenie na inne języki przekierowuje do zoofilii. Ignoranci.

Nie mam pomysłu na zakończenie.