sobota, 30 stycznia 2010

Poranne dzwonki.

Jestem zmęczona - bo sesja, bo śnieg, bo powinnam właśnie teraz zmieniać uczelnię ale wcale nie mam na to ochoty, bo życie, bo pustka. I chociaż obiecałam sobie publicznie nie narzekać - bo to takie puste i powierzchowne, bezosobowe i pozbawione znaczenia - to jednak trudno mi się powstrzymać. W moim świecie moje problemy są najbardziej dramatyczne, nawet jeśli to draśnięty nożem kuchennym palec czy nieprzygotowanie na jutrzejszy egzamin.

Kolega z roku, niejaki Termos, który usilnie wmawia mi wielkie pokłady wrażliwości przywalone gruzem życiowych doświadczeń (i jest przy tym nieupierdliwy) powiedziałby, że za bardzo skupiam się na sobie. Miałby racje. Co ja na to poradzę? Jak mam się nie skupiać na sobie, kiedy nie do końca wierzę w istnienie innych ludzi?
Kolega Termos to osobliwe zjawisko, które zajmuje mnie nieco bardziej niż by wypadało. Sprawia wrażenie wioskowego głupka, a jednak jego sądy nad rzeczywistością porażają niekiedy trafnością. Ma dar ubierania w proste słowa zjawisk, które uciekają mojej percepcji. I tak samo jak ja brzydzi się ludźmi, więc nigdy nie brakuje nam tematów do wspólnego biadolenia.

Jutro wstaję przed dziewiątą i jadę do szkoły wyłącznie po to, by trochę się powkurwiać na własne ułomności i głupotę systemu. Nic odkrywczego, nic inspirującego. Jestem rozdrażniona, chociaż nie bardzo mam czym - to, że niektórzy wykładowcy są zakompleksionymi debilami o poziomie intelektualnym niższym niż listwa przepięciowa nie powinno mnie już dziwić, po tylu latach studiowania. A jednak wciąż irytuje, wciąż zniesmacza. Jak tym ludziom udało się zdobyć tytuły naukowe? Chyba wyłącznie oślim uporem, bo nie widzę w tym krzty głębszego namysłu.

Z rzeczy lekko niepokojących: Tom wraca. Mam nadzieję, że nie planuje mi się oświadczać, co z rozczuleniem przewiduje moja babcia. Byłabym niepocieszona.

piątek, 29 stycznia 2010

Swoją drogą, Jekaterynburg to niezwykle urokliwe miasto.

Z serii zasłyszane w internecie.

Powiedzmy se prawdę. Pękło mi spoiwo mózgowe - sorry, ale bredzę. Tak naprawdę to siedzę w psychiatryku w Jekaterynburgu, żrę tylko czosnek i cebulę, piję wodę i jestem przywiązana do łóżka kajdankami i w ogóle myślę, że Polska to musi być wspaniały kraj. Marzę o nim, aby tam zamieszkać.
---

W głośnikach leci najnowszy twór Mouse on the Keys - pod koniec lutego będą grać w Polsce - budując dosyć popłynięty nastrój, który nie bardzo sprzyja pogłębianiu wiedzy z dziedziny metodologii, a jutro egzamin.
Na biurku notatnik otwarty na klasycznym rachunku predykatów, tablica ze statystyki z rozkładem chi-kwadrat, pusty kubek po herbacie, stara kamera nie do końca cyfrowa i uparcie milczący telefon.

Nigdy nie byłam najlepsza w uczeniu się. Czytanie notatek mnie nudzi i nie pozostawia głębszych śladów w postaci skondensowanych pakietów informacji w mózgu. Szczególnie z przedmiotów tak zajmujących jak metodologia. Zbyteczne obciążanie umysłu, i tak nikt nigdy z tego nie korzysta, zawsze odwołując się do ulubionego podręcznika.

Nie mam na nic ochoty, spędziłam pół dnia szuflując śnieg i wywożąc go taczką do najbliższego rowu, a wizja wstania jutro o 5.20 nie bawi mnie absolutnie. W takich chwilach powątpiewam w sens mojej egzystencji. Boleśnie wyraźnie widzę, że urodziłam się w nieodpowiednim świecie.

wtorek, 26 stycznia 2010

Cuda na kiju.

Wyniki sondy na Onecie na temat szybkości posiadanego łącza internetowego:
2% internautów nie korzysta z Internetu.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Czasem wyprawiam brewerie, acz nie uchodzę za osiłka.

Dzisiaj, według pewnego brytyjskiego naukowca, jest najgorszy dzień w roku. Podobno doszedł do tego na podstawie wielu skomplikowanych obliczeń i w oparciu o miesiące badań. Nie, żeby mnie jakoś szczególnie zajmowało samopoczucie innych ludzi. Ot, taka ciekawostka przyrodnicza, bo kiedyś bardzo chciałam być socjologiem i mogłoby to leżeć gdzieś w obrębie moich ścisłych profesjonalnych zainteresowań.

U mnie nic ciekawego. Trwam. Egzystuję. Delektuję się zdolnością myślenia i snucia wtórnych fantazmatów, ciągle o tym samym: o lepszych światach, wojnie i śmierci.

Nie piję, nie palę, nie puszczam się. Prowadzę wzorowy tryb życia typowego no-life. Czasami jeżdżę na zajęcia, czasami taplam się w śniegu. Zaskakująco nawet dla mnie samej cieszę się mroźną zimą. W nocy temperatura sypialni nie ustępuje najlepszym królewskim psiarniom. Jak to mawiał Dymitr Prokoficz Razumichin - w zimnym śpi się lepiej, więc nie jest to dla mnie powodem udręki czy zmartwień. Gdy tak teraz o tym myślę - nic nie jest dla mnie powodem zmartwień. Emocjonalne limbo.

Czas spędzam grając w gry komputerowe. Czas, będąc osobliwym zjawiskiem, pozwala się spędzać chętnie i nie grymasząc. Mam za sobą niedokończone Mafię i Runaway: A Road Adventure, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia; bardzo grywalne Fable, które jednak nie było nawet w połowie tak wciągające jak zapewniali jej fani; powrót do nieśmiertelnego Morrowind'a, co mi się śnił po nocach; a teraz uparcie męczę BioShock, który był mi polecany przez wielu - i nie rozczarował.

Czasami czytuję japońskie komiksy, a przynajmniej nowe rozdziały moich ulubionych serii, które pojawiają się sporadycznie w odmętach internetu. Głównie o kopaniu się po głowach, w bardziej lub mniej wiarygodnym wydaniu. Książki i filmy chwilowo omijam szerokim łukiem, bo jestem człowiekiem o chamskim guście i wszystko, co ambitne sprawia mi intelektualne cierpienie.

Z ludźmi nie kontaktuję się w ogóle, bo nie mam nic do powiedzenia, a dawno temu straciłam umiejętność prowadzenia niezobowiązujących konwersacji o niczym. Komunikatory internetowe wzbudzają we mnie strach, bo czasami odzywa się ktoś ze szkoły a ja nie wiem, jak mam go spławić. Zupełnie nie rozumiem, jak kiedyś mogłam godzinami wisieć na GaduGadu, biadoląc o co bardziej niepolitycznych częściach ciała Maryni. Jak się miało te 17 lat, to się było jakoś tak bardziej społecznie aktywnym. A teraz jeno marność i zdziadzienie.

(Moje ulubione przymiotniki, stan na dzień 25 stycznia 2010, kolejność losowa, z wyszczególnieniem tych szczególnie umiłowanych: miałki, marny, mdły, cierpki, podejrzany, wyuzdany, cudowny, uparty, szczególny, nijaki, cichy, plugawy, szorstki, dziwaczny.

Można się z tej listy sporo dowiedzieć na temat mojej wizji świata, mam jednak nadzieję, że o mnie nie mówi zbyt wiele. Byłoby to takie mdłe i trywialne.)

Poza tym strasznie wkurwia mnie klawiatura w moim PC - do grania się nadaje, ale pisanie na niej to koszmar - a że ostatnio głównie jego używam, nie nastraja mnie to do pisania ani odrobinę. Może częstotliwość aktualizacji bloga poprawi się, gdy się przeproszę z laptopem.

Moja aspołeczność drastycznie pogorszyła jakość nielicznych interakcji interpersonalnych, które są moim udziałem, szczególnie tych podtrzymywanych za pośrednictwem globalnego okablunku internetowego. O ile Tom pewnie na to szcza, bo zna mnie na tyle dobrze żeby znaleźć sobie inne towarzystwo, dopóki sama się nie wproszę (z resztą, niedługo wraca na stałe do kraju więc pewnie liczy, że to sobie odbijemy - wciąż jest naiwny jak dziecko), to pozostali delikwenci pewnie nie są na tyle wyrozumiali. R. nie odezwał się od miesiąca i chyba mnie nienawidzi. Z. prawdopodobnie też mnie nienawidzi, albo przynajmniej jest zniesmaczona, chociaż nie daje tego odczuć jakimś wyraźnym "chuj ci w dupę", nie sądzę jednak aby moja wieczna absencja była jakimś szczególnym powodem do świętowania.
Pomniejsi znajomi zdążyli już zapomnieć, ktom zacz. Za to pies się cieszy, bo ją dużo głaskam.

Głównym towarzyszem rozmów jest dla mnie kaloryfer w kuchni, do którego przytulona spędzam około dwóch godzin dziennie. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale rodzina zupełnie straciła wszelkie złudzenia mojej stabilności psychicznej. Pomrukuję do niego szorstkim szeptem w dźwięcznych językach, które niezbyt dobrze znam, przylgnąwszy do ciężkiego, żeliwnego cielska, wiecznie rozgrzanego dla mojej przyjemności. Jest mi z nim dobrze. Chyba zaczynam rozwijać w sobie kolejną dziwaczną parafilię.

Przy okazji parafilii, bezskutecznie poszukuję naukowych określeń czy opisów żeńskiego odpowiednika autogynofilii. Na hiszpańskojęzycznej wikipedii istnieje termin auto-androfilia, opisujący kobiety fantazjujące o byciu mężczyznami, ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu tłumaczenie na inne języki przekierowuje do zoofilii. Ignoranci.

Nie mam pomysłu na zakończenie.