poniedziałek, 25 stycznia 2010

Czasem wyprawiam brewerie, acz nie uchodzę za osiłka.

Dzisiaj, według pewnego brytyjskiego naukowca, jest najgorszy dzień w roku. Podobno doszedł do tego na podstawie wielu skomplikowanych obliczeń i w oparciu o miesiące badań. Nie, żeby mnie jakoś szczególnie zajmowało samopoczucie innych ludzi. Ot, taka ciekawostka przyrodnicza, bo kiedyś bardzo chciałam być socjologiem i mogłoby to leżeć gdzieś w obrębie moich ścisłych profesjonalnych zainteresowań.

U mnie nic ciekawego. Trwam. Egzystuję. Delektuję się zdolnością myślenia i snucia wtórnych fantazmatów, ciągle o tym samym: o lepszych światach, wojnie i śmierci.

Nie piję, nie palę, nie puszczam się. Prowadzę wzorowy tryb życia typowego no-life. Czasami jeżdżę na zajęcia, czasami taplam się w śniegu. Zaskakująco nawet dla mnie samej cieszę się mroźną zimą. W nocy temperatura sypialni nie ustępuje najlepszym królewskim psiarniom. Jak to mawiał Dymitr Prokoficz Razumichin - w zimnym śpi się lepiej, więc nie jest to dla mnie powodem udręki czy zmartwień. Gdy tak teraz o tym myślę - nic nie jest dla mnie powodem zmartwień. Emocjonalne limbo.

Czas spędzam grając w gry komputerowe. Czas, będąc osobliwym zjawiskiem, pozwala się spędzać chętnie i nie grymasząc. Mam za sobą niedokończone Mafię i Runaway: A Road Adventure, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia; bardzo grywalne Fable, które jednak nie było nawet w połowie tak wciągające jak zapewniali jej fani; powrót do nieśmiertelnego Morrowind'a, co mi się śnił po nocach; a teraz uparcie męczę BioShock, który był mi polecany przez wielu - i nie rozczarował.

Czasami czytuję japońskie komiksy, a przynajmniej nowe rozdziały moich ulubionych serii, które pojawiają się sporadycznie w odmętach internetu. Głównie o kopaniu się po głowach, w bardziej lub mniej wiarygodnym wydaniu. Książki i filmy chwilowo omijam szerokim łukiem, bo jestem człowiekiem o chamskim guście i wszystko, co ambitne sprawia mi intelektualne cierpienie.

Z ludźmi nie kontaktuję się w ogóle, bo nie mam nic do powiedzenia, a dawno temu straciłam umiejętność prowadzenia niezobowiązujących konwersacji o niczym. Komunikatory internetowe wzbudzają we mnie strach, bo czasami odzywa się ktoś ze szkoły a ja nie wiem, jak mam go spławić. Zupełnie nie rozumiem, jak kiedyś mogłam godzinami wisieć na GaduGadu, biadoląc o co bardziej niepolitycznych częściach ciała Maryni. Jak się miało te 17 lat, to się było jakoś tak bardziej społecznie aktywnym. A teraz jeno marność i zdziadzienie.

(Moje ulubione przymiotniki, stan na dzień 25 stycznia 2010, kolejność losowa, z wyszczególnieniem tych szczególnie umiłowanych: miałki, marny, mdły, cierpki, podejrzany, wyuzdany, cudowny, uparty, szczególny, nijaki, cichy, plugawy, szorstki, dziwaczny.

Można się z tej listy sporo dowiedzieć na temat mojej wizji świata, mam jednak nadzieję, że o mnie nie mówi zbyt wiele. Byłoby to takie mdłe i trywialne.)

Poza tym strasznie wkurwia mnie klawiatura w moim PC - do grania się nadaje, ale pisanie na niej to koszmar - a że ostatnio głównie jego używam, nie nastraja mnie to do pisania ani odrobinę. Może częstotliwość aktualizacji bloga poprawi się, gdy się przeproszę z laptopem.

Moja aspołeczność drastycznie pogorszyła jakość nielicznych interakcji interpersonalnych, które są moim udziałem, szczególnie tych podtrzymywanych za pośrednictwem globalnego okablunku internetowego. O ile Tom pewnie na to szcza, bo zna mnie na tyle dobrze żeby znaleźć sobie inne towarzystwo, dopóki sama się nie wproszę (z resztą, niedługo wraca na stałe do kraju więc pewnie liczy, że to sobie odbijemy - wciąż jest naiwny jak dziecko), to pozostali delikwenci pewnie nie są na tyle wyrozumiali. R. nie odezwał się od miesiąca i chyba mnie nienawidzi. Z. prawdopodobnie też mnie nienawidzi, albo przynajmniej jest zniesmaczona, chociaż nie daje tego odczuć jakimś wyraźnym "chuj ci w dupę", nie sądzę jednak aby moja wieczna absencja była jakimś szczególnym powodem do świętowania.
Pomniejsi znajomi zdążyli już zapomnieć, ktom zacz. Za to pies się cieszy, bo ją dużo głaskam.

Głównym towarzyszem rozmów jest dla mnie kaloryfer w kuchni, do którego przytulona spędzam około dwóch godzin dziennie. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale rodzina zupełnie straciła wszelkie złudzenia mojej stabilności psychicznej. Pomrukuję do niego szorstkim szeptem w dźwięcznych językach, które niezbyt dobrze znam, przylgnąwszy do ciężkiego, żeliwnego cielska, wiecznie rozgrzanego dla mojej przyjemności. Jest mi z nim dobrze. Chyba zaczynam rozwijać w sobie kolejną dziwaczną parafilię.

Przy okazji parafilii, bezskutecznie poszukuję naukowych określeń czy opisów żeńskiego odpowiednika autogynofilii. Na hiszpańskojęzycznej wikipedii istnieje termin auto-androfilia, opisujący kobiety fantazjujące o byciu mężczyznami, ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu tłumaczenie na inne języki przekierowuje do zoofilii. Ignoranci.

Nie mam pomysłu na zakończenie.

3 komentarze:

  1. Taa, też się stęskniłam za własnymi rozmyślaniami :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta notka. Powiedziałabym - całość, wraz z tym najgorszym dniem w roku, tak doskonale Cie opisuje, taki kanon kanonu Shikamu.
    Brakowało mi tego. Ale kłóciłabym się z co drugim zdaniem.
    Co o Tobie świadczy dobrze, a o mnie jak najgorzej.

    OdpowiedzUsuń