niedziela, 28 lutego 2010

Przy herbacie aromatyzowanej bergamotką.

Jedną z większych zalet posiadania bratowej jest to, że czasami po ciężkim dniu w domu czeka świeżo upieczona pizza, którą potem można sobie odgrzać na kolacje. Potrafię się cieszyć z drobnych przyjemności.
Podczas popołudniowych zakupów stwierdziłam, że nadal jestem bardziej rozmiarem 36 niż 34, co w amerykańskiej numeracji przekłada się na 4-6. Nie, żeby ta wiedza była mi do czegoś potrzebna, ale ułatwia wizualizowanie sobie bohaterów zagranicznych książek (głownie płytkich romansów), które pasjami czytuję. Żeby mieć kontakt z językiem.

Chciałam znaleźć jakąś internetową stronę, która oferowałaby mi każdego dnia egzotyczne wyrazy, żeby poszerzyć słownictwo, bo póki co brzmię jak burak i nadużywam wulgaryzmów żeby zamaskować braki w dziedzinie kompetencji interpersonalnych podczas codziennych interakcji społecznych, co mnie nieco frustruje. Niestety, jedyne co znalazłam wpisując "słowo dnia" to portale związane z apostolstwem modlitwy i dziennikami katolickimi. Jestem oburzona.
Będę musiała sama sobie wymyślać trudne wyrazki, otwierając na chybił trafił słownik języków obcych.

Słowo na dzisiaj: parafernalia. Znaczy bambetle.
Tego słowa, niestety, strasznie nadużywam. Zupełnie jak słów utensylia, inkoherencja czy holistyczny.

środa, 24 lutego 2010

Korci mnie, żeby coś powiedzieć.

Internetowy cytat dnia:
"(...) jestem przekonana, że niemała część kobiet zdradza swoich mężów w fantazjach erotycznych."

No tak, tylko czy jest to jakieś wielkie odkrycie, i co z tego?
Szczerze sobie nie wyobrażam mieć erotycznych fantazji z własnym partnerem, więc ta opinia nie tylko mnie zdziwiła - wręcz mną wstrząsnęła. Zawsze myślałam, że fantazja, fantazja, fantazja jest od tego, żeby bawić się, żeby bawić się, żeby bawić się na całego.
A tu się nagle okazuje, że to jakiś wielki moralny dramat, skandal i ogólnie obyczajowa konsternacja wśród ludzi i ich psów. Nigdy nie zrozumiem sposobu myślenia innych. Nigdy.
---


Ponieważ pojęcie czasu dla mnie nie istnieje, wzbudzam ogólne oburzenie wśród rodziny i znajomych moim, w ich mniemaniu nieodpowiednim, podejściem do rzeczywistości. Niesamowicie przyjemny stan mentalnego zawieszenia pieści moją szyję i biodra - jest mi nie tylko wygodnie, jest mi wręcz ekstatycznie. I kogo tak naprawdę obchodzi to, że od tygodni prawie nie wyszłam z domu? W obliczu bezmiaru wszechświata moja osoba bądź jej brak nie zrobi różnicy ani w jedną, ani w drugą stronę.

Ostatnimi czasy wdaje się, że chodzę wyłącznie do szkoły lub na pogrzeby.

Dnie spędzam wsłuchując się w stukot pociągów towarowych. Nadal nie potrafię odróżnić tych z węglem od pustych, chyba że wyjątkowo długi skład przejeżdża pomiędzy 1 a 3 w nocy - to słyszę prawie zawsze.
W snach staram się nauczyć prowadzić samochód. Marnie mi to wychodzi, ciągle mylę sprzęgło z hamulcem i nie potrafię ruszyć z żadnego skrzyżowania. Jedynym plusem tych wysiłków jest to, że jeżdżę niemal wyłącznie czerwonymi lub lawendowymi autami sportowymi. Moja podświadomość ma na tyle przyzwoitości, by zapewnić mi chociaż tę odrobinę luksusu, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.

Na jawie rozpieszczam się odmóżdżającą literaturą dla nastolatek o wampirach i grami Pokemon. Może i niezbyt ambitne, ale bardzo relaksujące. Jem umiarkowane ilości czekolady i suchary. Pewnie znowu schudłam kilka kilo, ale wmuszanie w siebie jedzenia kłóci się z moimi najbardziej osobistymi przekonaniami. Jestem w końcu niespełnioną anorektyczką i raczej nienawidzę jeść. Co innego herbata albo sok wiśniowy.

Moja egzystencja jest jeszcze nudniejsza niż zazwyczaj. Oczywiście wypełniam ją mniej lub bardziej ezoterycznymi przemyśleniami - o księgosuszu, śmierci i szaleństwie - ale jakoś nie mam ochoty z nikim się nimi dzielić, co nie jest znowu jakąś wielką stratą dla ludzkości.
Wieczorami czytuję sporo rosyjskich symbolistów, szczególnie Sołoguba i Błoka (wiadomo - śmierć, strach i Szatan), co wprawia mnie w nieco melancholijny nastrój. Roztopy dodatkowo mnie przygnębiają, choć powietrze nadal cechuję się tą charakterystyczną, zimową rześkością.

Reasumując - pindole.

niedziela, 21 lutego 2010

Gruszki w syropie.

W mojej rodzinie podczas niedzielnych obiadków rozmawia się wyłącznie o chorobach i umieraniu. Już czuję nadchodzącą niestrawność.

piątek, 12 lutego 2010

O, zasłoń, zasłoń blade swoje nogi!

Konstanty Ldow - Śnieg

Śnieżnych płatków spadanie drży w oku,
Śnieżnych płatków spadanie.
Odnajdź w nich zapomnienie i spokój,
Czułych snów umieranie.

Senne niebo je śle z wysokości,
Kruchą biel mroźnych kwiatów...
Lśnią w tych płatkach przekwitłe dziwności
Zapomnianych już światów!

Płyną myśli z motylków tych bielą
Jasność słów uskrzydlona.
Długim trenem na ziemi się ścielą
Obojętnie jak ona.


Tak tak, ludzie! Cieszyć się, że pada śnieg, a nie narzekać tylko, że znowu trzeba odśnieżać. Ja osobiście się cieszę - lubię śnieg. Szczególnie śnieg na wsi, padający niespiesznie późnym wieczorem wielkimi, posklejanymi płatami, maskując brzydotę świata białym pokrowcem. Serce roście.

Z rzeczy optymistycznych - Tom, po długich godzinach wysłuchiwania, jacy to symboliści rosyjscy są klawi, zdenerwował się i kupił mi na walentynki tomik Symbolistów i Akmeistów, bo akurat trafił na niego w toruńskim antykwariacie.
Jestem teraz w stanie nabożnej ekstazy, wodząc czule palcem po pożółkłych stronach i wzdychając smętnie, gdy akurat trafię na bardziej soczysty kawałek o rzyganiu czy marności wszelkich ludzkich starań.

sobota, 6 lutego 2010

Współczesna ciemna strona nocnika. Kto z nas nie ma krwi na rękach?

Znalazłam w odmętach mojego twardego dysku stare listy, pisane z obczyzny do przyjaciół w kraju, w których to wykładałam w niezbyt prostych słowach mój wstręt do wszystkiego. Wszystkiego.
Kiedyś, dawno temu, miałam bardzo antyglobalistyczne i anarchistyczne zapędy, które objawiały się ciągle wygłaszanymi przez mnie, niewybrednymi uwagami skierowanymi w stronę kapitalistycznych molochów.


O proszę, fragment o prawach autorskich i piractwie:

"[...] Z drugiej strony, jak sobie pomyślę że mam płacić bandzie podwórkowych grajków i żywić komercyjną machinę globalnych korporacji, robi mi się niedobrze. Ale płytę The Cure sobie kupiłam, więc już trochę za późno na anarchistyczne przemyślenia. Już sprzedałam duszę. Ubabrałam się w pop kulturalnym gównie, dałam sobie sprać głowę i wmówić że trzeba wspierać, jak coś się lubi. A prawdziwi artyści powinni pozostać niedocenieni. Każdy, kto nastawia się na sprzedawanie swojej twórczości jest pospolitą ulicznicą a nie artystą. Bieda to nieodłączny element prawdziwego twórcy, a płacić córom Babilonu nie warto, jeśli można je wyobracać za darmo.
Płacić grube pieniądze za rozrywkę – zobacz, jak sobie sępy współczesnego świata wykoncypowały, żeby nas doić jak pasikoniki kanadyjskie. Patrzymy tępo przed siebie, na swoje monitory, telewizory, komórki i ajpody, i gotowi jesteśmy dać sobie nerki wypruć za trochę taniego podniecenia. Kiedyś, stulecia temu, ludziom wystarczył tom straceńczej poezji i butelka absyntu żeby wprowadzić się w stan uduchowionego wręcz zadowolenia. Zamiast majspejs chodziło się do podziemnych mordowni i godzinami dyskutowało nad bezsensem istnienia. Tak przynajmniej podają pisma. A teraz – kup płytę i kup płytę. [...]
Za każdym razem, gdy widzę kogoś namiętnie agitującego przeciwko piractwu z jakichkolwiek powodów nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest najemnikiem wielkiej, bezdusznej korporacji. I pewnie mam rację, bo żaden myślący człowiek nie głosił by tak jawnie obrazoburczych poglądów. Przecież argumenty, którymi oni się posługują są tak niedorzeczne, że tylko totalnie pozbawiony umiejętności myślenia łykacz ściemy by to kupił. Odmawiam brania udziału w powszechnym pędzie za instrumentalizacją człowieka i usilnym sprowadzaniem go do roli wiadra plującego tanią siłą roboczą w zamian za napełnianie go lepką owsianką bezwartościowych przyjemności polegających na ogłupianiu mózgu seriami rytmicznych dźwięków i błysków. Pfftt, niech się pierdolą. Będę okradać producentów nieistniejących dóbr aż się obrzygam i będę z tego dumna, uśmiechając się do siebie w duchu, że chociaż jestem uwalana przeciętnością promieniującą ze mnie równie silnie jak z każdego innego zglobalizowanego dzieciaka rewolucji informacyjnej, to przynajmniej dumnie staram się wycyganić, ile tylko się da. Witaj w obozie nowożytnych cyganów cyberświata. We sing, we dance, we steal things."

Patrzcie tylko, jaka byłam wyszczekana, jaka pewna swoich racji. Nie, żebym na starość spokorniała. Teraz jednak nie chciałoby mi się tak namiętnie pisać o rzeczach, które dotyczą mnie jeno w znikomym stopniu. Zdziadziałam i zapadłam się w sobie.

Ale spójrzmy prawdzie w oczy - tak, jak mi nie chce się pisać, tak i nikomu czytać. Podziwiam odbiorcę moich emalii, że miesiącami nie nudziło mu się ze mną korespondować.