wtorek, 29 września 2009

Jestem prawie jak pół-smok, pół-permokarbon.

Cały czas nie wiem, kiedy będę w końcu bronić licencjat, bo znienacka zmienił się dziekan, ale przynajmniej wszystkie papiery mam w komplecie złożone, z promotorem gadałam, więc w zasadzie nie ma się o co martwić, tylko grzecznie czekać.

Nie spieszy mi się specjalnie do tej obrony, ale miło by było mieć to za sobą.

Niestabilna sytuacja, w której obecnie się znajduję zmusza mnie do myślenia o przyszłości, co z kolei jest dla mnie zawsze źródłem napięć i przygnębienia. Moje życie jest jak tunel powietrzny, prześlizguję się przez nie gładko z poczuciem skończonej celowości wszystkiego, co robię. Przyszłość jest tylko przedłużeniem przeszłości, przede mną znajduje się jedyna słuszna droga, wyznaczona wieki temu przez Wielkiego Wyznaczyciela Jedynych Słusznych Dróg, którą idę dosyć bezrefleksyjnie, powoli przeistaczając się w produkt końcowy. Być może fatalizm jest miałki i podejrzany, ale radosne przekonanie o pozytywnie deterministycznej konstrukcji mojego życia jest bardzo uspakajające.

A teraz nagle jestem w kropce i czuję się dosyć zagubiona. Nie najlepiej radzę sobie z takimi sytuacjami. Jestem najgorsza.

Z rzeczy mniej przygnębiających, kupiłam sobie mega zajebistą kurtkę z materiału skóropodobnego, mięciutką i bardzo przyjemną w dotyku, na wyprzedaży w Cubusie, i szczam w śliweczki z radości. Kupowanie rzeczy, szczególnie droższych niż 30 złota, jest dla mnie ciężkim przeżyciem, mam problemy z wydawaniem pieniędzy i zdecydowanie się na taki zakup to dla mnie duży krok do przodu. Jestem z siebie dumna, szczególnie że kurta niesamowicie mi się podoba i w kółko w niej chodzę.

Widziałam również bardzo fajne skórzane spodnie za stówę i do tego genialne czerwone skórzane kozaki za 3 stówy, na idealnie niewysokim obcasie i z klamrami, ale nie sądzę żebym kiedykolwiek przemogła się, żeby to kupić. Nie pójdę przecież do pracy, żeby zarobić na zupełnie zbędne gadżety. Ale mogłabym komuś obciągnąć w kiblu a galerii, to podobno teraz bardzo modne. A potem spisać i wydać moje wspomnienia.

Poza tym chyba mam fetysz na skórę.

Tom obiecał mi kiedyś, ze kupi mi bardzo długie skórzane kozaki na nieprzyzwoicie wysokim obcasie, które widzieliśmy na wystawie w jakimś burżujskim sklepie, za jakieś 500 złota. Bo są fetyszystyczne i idealne do łóżka. Niesamowicie ucieszyła mnie ta wizja, mimo że pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie.

Ale ta czarna kurtka, niepraktyczna i tendencyjna, przez moją starą określona mianem "takiej na motor" (jak z resztą połowa moich kurtek), leżąca na fotelu razem ze starymi, wytartymi dżinsami, wygląda jak coś bardzo nie mojego i nieprzystającego do otoczenia, przywodzi mi na myśl osobę, którą chciałam być w dzieciństwie. Wydawało mi się, że tak właśnie powinnam się ubierać, jak już będę dorosła.

piątek, 25 września 2009

Tępe chuje.

Nie mam natchnienia, żeby pisać. Kiedy już mam natchnienie, żeby pisać, zazwyczaj byłoby to o rzeczach, których nie pokazałabym innym, więc koniec końców piszę nic.

Wszytko, co piękne jest, przemija. Jeden z niewielu wierszy, które znam na pamięć. Z jakiegoś powodu wszystkie są przygnębiające, a ten chyba jest najbardziej melancholijny. Czemu akurat teraz?
W Bydgoszczy zburzyli dom z wierszem. Nie znam historii tego domu ani tego wiersza, ale tysiące młodych ludzi, idąc na Wyspę Młyńską upić się do nieprzytomności tanim winem z lokalnymi bezdomnymi czytało go ze wzruszeniem, bo trwał tam niezmiennie od lat, jak gwiazda polarna wyznaczając jedyną słuszną drogę, zmuszając do zastanowienia się nad sensem kolejnej wycieczki w nicość.

miotając się w porywającym przeciągu
rzekomego braku czasu
między pracą a domem
chlebem a solą
wyspą a rynkiem
wyborem a koniecznością
Jeśli nie obejmujesz po drodze sztuki
Zatrzymaj się. W oknie
zobaczysz zależnie od głębokości
wejrzenia
kilka warstw rzeczywistości
i jej nowych kreacji

Z podobnych przypadków rodzi się orkiestra
gwiżdzących hymn wyzwolenia wewnętrznego

Masz szansę zrozumieć i odczuć,
że czasu starczy ci co najmniej
na całe życie.

Wojciech Banach


Podobno ma tam teraz powstać jakiś ultranowoczesny kompleks biurowców. Ponieważ ściana z wierszem była powszechnie uwielbianym i prawdopodobnie jedynym prawdziwym pomnikiem w całym mieście, po ukończeniu budowy zostanie on umieszczony na tablicy pamiątkowej w tym miejscu. Ale to już nie będzie to samo.
Ta ściana genialnie oddawała klimat całego miasta i jego estetykę brzydoty. Teraz stawiają tam nowe budynki, galerie, mosty, sztuczne i mdłe parki, wydumane statuetki bez żadnego znaczenia. Aż chce się zapytać, po co to wszytko?
Teraz będę się miotać ot tak, po prostu, bez tej prześwietnej lirycznej oprawy.


Aha, i jeszcze piosenka na dobranoc. Mój ulubiony kawałek techno.
http://tchernobog.wrzuta.pl/audio/3wpD79jCaEf/tepy_chuj

czwartek, 17 września 2009

Bardzo erotyczna notka o pewnym długowołosym straceńcu, który na jego szczęście nie istnieje.

Czuję się raczej zmęczona, mimo wczesnej pory.

Wczoraj też czułam się zmęczona i poszłam wcześniej spać, ale nic mi to nie dało bo i tak do drugiej wierzgałam na posłaniu, bo a to komar, a to ciepło, a to gniecie, a to znowu komar, a to trzeba zmienić pozycję.

Śniły mi się przez to bardzo poryte rzeczy. Budziłam się często, zdezorientowana i spocona, i zapadałam z powrotem w niespokojny sen.
Nad ranem przyśnił mi się najbardziej intensywny i zmysłowy sen erotyczny od dłuższego czasu, który tak naprawdę wcale nie był erotyczny, ale trudno mi go inaczej opisać. To był raczej sen o wojnie i o torturach, o próbie ucieczki i niespełnionej miłości, ale odbierałam go bardzo fizycznie. To raczej niezwykłe jak dla mnie, bo zazwyczaj sny odbieram jako historie przedstawione w formie ruchomych obrazów. Tym razem śniłam przez pryzmat dotyku. A co jeszcze dziwniejsze, sen był do obrzygania heteroseksualny, co mi się ostatnio prawie nie zdarza. Nawróciłam się?
Biedna ofiara mojej nieodwzajemnionej miłości była torturowana, bita, złapana podczas próby ucieczki, wychłostana i skazana na śmierć przez ukamienowanie. Cały czas czuję pod opuszkami palców teksturę jego wilgotnej od krwi i potu skóry.
Mi też się w tym śnie nie przelewało, dawno nie czułam się taka bezradna i uwięziona. Nie udało mi się nawet zemścić na oprawcach, bo się obudziłam.

To sen z gatunku tych, o których myśli się przez cały dzień, a potem wraca do niego jeszcze przez długie tygodnie, jeśli nie miesiące. Bardzo niepokojący, fetyszystyczny, sadomasochistyczny i idealnie wpisujący się w moją estetykę.

Ale mimo to cały dzień chodziłam niewyspana.

Wczoraj wycieńczyła mnie ponowna, bezowocna wizyta w dziekanacie. Tym razem w ramach poprawy humoru poszłam na lody śmietankowe od Sowy, chyba najlepsze lody na świecie, a zdecydowanie w pierwszej trójce moich ulubionych. Zaraz obok lodów czekoladowych i truskawkowych, też od Sowy.
Zrobiłam sobie też zdjęcie do dyplomu, na którym wyszłam jeszcze fatalniej niż zwykle. Mógł ten fotograf chociaż trochę je zretuszować. Nienawidzę lamp fotograficznych, bezlitośnie wyciągają z człowieka całą brzydotę.

Dzisiaj wycieńczyła mnie robota w polu. Wyrwałam resztki fasoli, wyłuskałam ją na siew (zostało jeszcze jedno wielkie wiadro, mam łzy w oczach na samą myśl) a potem siałam łubin. Łubin jest bardzo upierdliwy do siania, i pewnie jutro wylezie na wierzch i trzeba go będzie spowrotem utykać. Nienawidzę pracy w ogrodzie. Ziemia jest upierdliwa i wchodzi pod paznokcie.

Siedzę więc sobie taka zmęczona, padam na mordę i zastanawiam się, czym by tu zabić czas. Trudno mi się skupić, ale i tak nie ma po co się kłaść. Frustruje mnie niemożność zaśnięcia mimo wyczerpania, wolę już klepać tępo w klawiaturę.

piątek, 11 września 2009

Nienaturalne zagięcie i przekrzywienie sposobu postrzegania obiektywnej rzeczywistości.

Wieczór mdły i lepki jak roztopione masło, znienacka zrobiło się ciemno a ja nie mam już filmów z Lundgrenem do oglądania, co za dramat. Mogłabym jeszcze raz wrzucić któryś z moich ulubionych, albo dla odmiany obejrzeć coś z Van Dammem albo Rourke.
Albo poczytać książkę, mam gdzieś leżeć jakieś opowiadania iberoamerykańskiego autora o którym jak żyję nie słyszałam, na pewno mi się spodoba.

Wstałam dzisiaj o nieludzko wczesnej porze, to jest o 8, żeby udać się do miasta wojewódzkiego Bydgoszczy w celu załatwienia sprawunków i kwestii administracyjno-prawnych. Miałam ze dwie czy trzy sprawy niecierpiące zwłoki, którymi musiałam się zając w trybie pilnym, oraz kilka pomniejszych materii nie tak znacznej wagi. W zasadzie godzina załatwiania, a i tak wróciłam do domu dopiero po 16. Uroki mieszkania na wsi i ograniczonej komunikacji publicznej.
Zapłaciłam wreszcie za obronę pracy dyplomowej (kto to widział, żebym musiała ciężki piniądz na tak niedorzeczny cel tracić!), dowiedziałam się jakie papiery muszę donieść i gdzie mogę ją oprawić, yada yada, i tym podobny bełkot.

Odebrałam też wreszcie 17 tom Edenu, na który polowałam już od czerwca. Z drżącym sercem i paczką chusteczek na podorędziu przeczytałam go po południu, wielce zatrwożona i przejęta, bo nigdy nie wiadomo czy Kenji nie zginie. Na szczęście udało się biedakowi przetrwać kolejny tom, acz został lekko poharatany. Kamień spadł mi z serca, nigdy wcześniej nie przywiązałam się tak do żadnego bohatera fikcyjnego i jego śmierć byłaby dla mnie tragedią. Chociaż następny tom jest podobno ostatni, więc pewnie zginą wszyscy bez wyjątku. Moje biedne zszargane nerwy.

Chcąc behawiorystyczne wbić sobie do łba, że ruszanie się z domu to jednak dobry pomysł, postanowiłam zafundować sobie kilka przyziemnych przyjemności. Poszłam więc do mojego ulubionego sklepu z herbatą, niezbyt przyzwoicie ulokowanego w tesco, gdzie kupiłam jakieś ścierwo z wyprzedaży i mój absolutnie ulubiony cierpki, depresyjny gunpowder. Kierowana jakimś niezrozumiałym impulsem kupiłam też trochę aromatyzowanej kawy. Nie jestem smakoszem tego napitku, więc nie mam pojęcia czy w ogóle wezmę się za jej konsumpcję, ale jak szaleć to szaleć. Lubię zapach świeżo mielonej kawy, więc może chociaż mielenie dostarczy mi pozytywnych wrażeń.

Strasznie było gorąco, o tej porze roku temperatury powinny być bardziej umiarkowane. Zafundowałam sobie z tej okazji gałkę lodów whiskey z cukierni Staropolskiej, trzeciej w moim osobistym rankingu producentów lodów (i ostatnio ulubionej, gdyż u nich gałka lodów ma wielkość dwóch gałek w moich pozostałych ulubionych lodziarniach, za tę samą cenę_. W tym roku jakbym mniej lubiła lody, rzadko kiedy zdarza mi się pozwolić sobie na ten luksus, ale tym razem miałam ochotę. Niezłe były, ale nieco za słodkie.

Kupiłam sobie też butelkę zimnej coca coli na drogę powrotną. Rozpusta i rozpasanie. Na taką hulaszczość nie pozwalam sobie prawie nigdy, ze skąpstwa i w trosce o zdrowie, ale dzisiaj miałam dzień dziecka. Powinno mnie pokarać anginą i durem brzusznym.

Poza tym dostałam 10 miliardów par kwestów od matki do załatwienia. A to buty od szewca odebrać, a to jakiś rachunek zapłacić, a to do apteki iść czy warzyw nabyć. Z tej okazji miałam wątpliwą przyjemność udać się na lokalny targ, który znany jest z zapijaczonych sprzedawców, nielegalnych walk kogutów i ilości kieszonkowych złodziei. W latach swojej świetności był centrum nielegalnego handlu i mekką przemytników najróżniejszego sortu. Dzisiaj jeszcze mają tam niezłe warzywa.
W dzieciństwie często chodziłam tam z ojcem, który miał zwyczaj od ruskich nabywać tanie dresy, gumowe pająki z pompką, rurki z rezotekstu, mikroskopy, lunety, lornetki, lampki i żaróweczki, druty, kable, przewody i miedziane złączki, klucze imbusowe i francuskie, imadła, łożyska i stalowe pałki, śrubki i nakrętki, dzyngle, wihajstry i inne psztymulce. Kiedyś to miejsce miało niesamowity klimat. Eh, nostalgia.

Zmęczona trochę jestem, może zamiast siedzieć po próżnicy pójdę wcześniej spać?

środa, 9 września 2009

Bardzo długi tytuł.

Ceremonia parzenia herbaty i oglądanie filmów z Dolpem Lundgrenem jako kult oparty na adoracji piękna istniejącego pośród przyziemnych realiów codziennej egzystencji.


Ostatnie dni lata są ciepłe i przepełnione błogim lenistwem. Po śniadaniu wychodzę do ogrodu poleżeć na trawie i poskubać winogrona, delektując się zapachem dojrzałych owoców subtelnie unoszącym się w powietrzu, wygrzewając się w blednących promieniach słońca.

Tak powinien wyglądać raj - wieczne późne lato i śliwki prosto z drzewa.

O tej porze roku świat jest w kolorach sepii i ludzie są jakby bardziej przyjaźni. Nie trzeba się nigdzie spieszyć, rytmiczny stukot kół pociągu nie ma w sobie nic niepokojącego, nigdzie nie słychać wycia syren przeciwlotniczych.

Czasami wychodzę z domu, a to do LA, a to na Manhattan, w zależności czy działam z pobudek materialnych czy duchowych. Czerwona cegła z roku na rok robi się coraz bardziej wyrazista, pejzaż mojej wsi wśród wrzasku wron przez kilka ulotnych chwil jest prawie piękny.

Coraz bardziej lubię spacery na cmentarz, jedno z niewielu naprawdę urokliwych miejsc w tej okolicy, chociaż przez lata wydawał mi się wyjątkowo szpetny i mdły. Teraz moją uwagę przykuwają bardziej stare drzewa niż ekonomiczne pomniki, a na tym nieeleganckim ołtarzu 10 lat temu odbywały się czarne msze ku czci nordyckich bogów wojny.

Wieczorami oglądam fetyszystyczne filmy z Dolphem Lundgrenem i piję cierpką herbatę, chyba jakiś plugawy yunnan za 7 złotych, przysmak chińskiej biedoty. Kolejny nieodzowny element mojej wizji raju.