sobota, 26 grudnia 2009

Chciejmy wziąć przed się myśli godne siebie.

Jestem ostatnimi czasy jeszcze bardziej emo, niż zazwyczaj. Wzdycham do księżyca i użalam się nad swoim marnym losem, ku uciesze mojego psa, który korzysta z mojego roztargnienia i śpi na moim łóżku.
Śnią mi się rzeczy dziwaczne, jak na przykład Jean-Claude Van Damme w roli mojego eks kochanka goniący mnie po ulicach czy zupełnie pozbawiony odzienia wierzchniego R. włażący mi do wyra (co mnie nie zmartwiło w żaden sposób - i widziałam pindola!).

Staram się ograniczyć jedzenie, w ramach solidaryzowania się z głodującymi tego świata. Nie mam zamiaru cierpieć przez świąteczne obżarstwo tylko dlatego, że mogę. Piję za to sporo herbaty, żeby nie paść z odwodnienia - dostałam od gwiazdora chyba z 8 gatunków aromatyzowanego Liptona, więc szaleję - nie są to może cuda na kiju, ale w większości pachną przecudnie.
Od Toma dostałam ozdobny beret filcowy robotniczy, który noszę ku zgorszeniu rodziny, bo podobno wyglądam jak z moherowej armii. Ignoruję te płytkie docinki, nie będę sobie psuć sobie przyjemności przez niedorzeczne stereotypy kulturowe. Nie jest to bonet, ale tak prawie, bo też plebejski i też naraża mnie na ostracyzm. Jestem tró.

Zimę strzelił chuj, cały śnieg stopniał, zrobiło się 8 stopni i pada deszcz. A już wyciągnęłam sanki! Nie zdążyłam ani pół bałwana ukleić. Mam przeto focha na cały świat i jego wujka Bena i nie bawię się tak.

Poza tym dowiedziałam się, że Kim Chan nie żyje, więc żałoba narodowa i księgosusz. Mój ulubiony aktor, grał głównie role starego chińskiego sprzedawcy. Życie jest przygnębiające.

środa, 23 grudnia 2009

Lights are blinding my eyes.

Na temat dnia dzisiejszego:

Randka z Tomaszem, po długich miesiącach nie widzenia się, była udana, co nie powinno być zaskoczeniem. Cierpliwie znosił moje marudzenie, zrzędzenie i przekleństwa co drugi wyraz, dzielił się wrażeniami, ale jak zwykle głównie słuchał - czego, tego nie potrafię stwierdzić. Zabrał mnie do kina i na czekoladę, na pizzę i do sklepu, przyszedł po mnie grzecznie na dworzec i pozwolił rzucić się na szyję, gdzieś tam po drodze dotkliwe pogryzł w głowę i trzymał za rączkę podczas dramatycznych scen na filmie (jak napierdalali z karabinów do zombie).

Nie mogę się pozbyć nieco zbyt protekcjonalnego stosunku do niego, cały czas mam wrażenie że to jeszcze dzieciak, nastoletni chłopiec, przygłupi i niewydarzony, zakompleksiony i niepewny własnej wartości. A facet ma niemal 24 lata i 188cm wzrostu, stypendium naukowe (średnia 4,66 - czy on ogłupiał?), studiuje we Francji i w wolnych chwilach pisuje eseje do czasopism antropologicznych. Już od jakiegoś czasu intelektualnie bije mnie na głowę na każdej płaszczyźnie, a mimo wszystko wciąż mam go za debila. Moje ego jest niepoprawne.

I pomyśleć, że taki żul i narkoman, co to się puszcza na lewo i prawo i nie może z dupą na miejscu usiedzieć, a tak się wyrobił. Tylko wygląda strasznie, chociaż usilnie staram się go prostować na właściwą drogę.

Z wszystkich ludzi na świecie z Tomem dogaduję się najlepiej. Nie strzela fochów, nie wymaga, zawsze jest, kiedy go potrzebuję. Nie obrazi się, jeśli nie odzywam się przez 3 miesiące i wolę grać w Postal niż się z nim szlajać. Pozbiera, gdy leżę spita w trupa i obrzygana w jakiejś bramie. Przytuli, gdy mam Syndrom Wielkiego Smutku. Zawsze mogę napisać, zadzwonić, przyjść na herbatę. Facet, którego kiedyś kochałam. Rozumie mnie, moje fobie, moją wycofującą się osobowość, mój samotniczy tryb życia, moją aspołeczność. Toleruje mnie w niewielkich dawkach, chociaż wie doskonale, że na dłuższą metę związek z osobą mojego pokroju nie ma racji bycia. Z doświadczenia wie.

A poza tym to go nawet specjalnie nie lubię.

niedziela, 20 grudnia 2009

Ot co.

Przygnębia mnie obezwładniająca chujowość wszechrzeczy.

czwartek, 17 grudnia 2009

Uświadomienie sobie złudnego postrzegania siebie i rzeczywistości.

Całkiem niedawno i zupełnie spontanicznie rozwinęłam w sobie kolejną osobowość, niejakiego Franucha Pająkowskiego, który jest niezrozumianym poetą umierającym na gruźlicę, spędzającym większość czasu w obskurnym barłogu na oddychaniu niezdrowym powietrzem i natchnionym biadoleniu o rzeczach nieco zbyt eterycznych jak na mój chamski gust. Karmię go tedy resztkami z pańskiego stołu mojego czasu wolnego, pozwalając na miarę jego marnych możliwości rozwijać się, żerując na poszarganym (acz niewyżebranym) płaszczu mojej spójności charakterologicznej. Dopóki nie jest zbyt upierdliwy, jestem skłonna tolerować to pasożytnictwo. W końcu wyłącznie dzięki niemu mogę nieskrępowanie cieszyć się poezją Micińskiego.

Dzisiejsza notka nosi wiele mówiący tytuł: "Z pamiętnika Franucha Pająkowskiego."

Wieczorna cisza przerywana jedynie przez głuche pojękiwania umierających. Morowa zaraza, która dotknęła miasto, zdawała się niemalże mieć ciało - materialną esencję, szalejącą pomiędzy kruszejącymi murami, wywołując panikę wśród ludności. Drobny, jesienny deszcz pokrywał ulice strumieniami błota zmieszanego z krwią. Martwe dzieci zdobiły schody kamienic i ponure zaułki. Sąd ostateczny nadszedł niezauważony, wkradł się w codzienne życie leniwie, jakby nieśmiało. Nikt nie wiedział, kiedy niewyraźna mgiełka strachu przybrała postać dusznej od smrodu gnijącego mięsa apokalipsy.

Tak w skrócie wyglądają moje dni ostatnimi czasy. Chyba umieram na jakąś tropikalną chorobę - prawdopodobnie księgosusz, bo czuję, jak nieubłaganie wysychają błony śluzowe. Łysieję i krwawię z oczu. Rozpoczynam dzień od ziemistych, kleistych wymiocin, kończę smołowatą biegunką. Oczywiście wszytko to stricte intelektualnie.

Naturalistyczne rozmiłowanie się w obrzydliwościach tego świata.

Trawiące mnie dolegliwości lubię nazywać ogólnikowo nienawiścią. Pałam nienawiścią tak głęboką, że fizycznie czuję, jak rozrywa mi wnętrzności. Wylewa się ze mnie strumieniami cynizmu. Kapie jak śluz z nosa - kwintesencja jadu, cierpkie skrzepy człowieczeństwa uwięzione pod skorupą milczenia. Wołanie o pomoc, którego nikt nigdy nie usłyszy, szloch pod kołdrą, gdy kolejnej nocy obudzę się przekonany, że o to właśnie umieram, w tej jednej chwili krystalizuje się istota mojej egzystencji, spocony i bezwładny, leżąc z głową wciśniętą w poduszkę, a cały świat patrzy jak dokonuję żywota, charcząc przy tym bezładne frazy o strachu lub jego braku, o gruszy w babcinym ogrodzie i pieczonej kaczce na Drugie Święto Bożego Narodzenia.

Gorzki smak pomarańczy i pierwszego śniegu. Na wypalonym przez lawę języku wszytko nabiera cech charakterystycznych dla zwęglonego drewna. Napycham sobie w usta popiołu, do pełna, aż sprowokuję odruch wymiotny. To nagroda za bycie takim grzecznym, cierpliwym chłopcem. Patrzę, jak dżdżownice wypełzują mi z żył, rozrywając skórę z wprawą, o jaką bym ich nie podejrzewał. Znak, że zbliża się pora deszczowa. Trzeba uszczelnić dach i zakleić przedramiona srebrną taśmą izolacyjną - inaczej znowu nakapie na podłogę i zajuszę dywan. Wszystko wyłącznie emocjonalnie.

środa, 16 grudnia 2009

Nie lubię seksu z przyczyn estetycznych.

Wyszłam właśnie z wanny, pachę więc jak malinowa guma Mamba i olejek różany. Jestem nieco rozleniwiona (nic nowego) i zdążyłam już przemarznąć (wyraźnie czuć, że nadciągają mrozy), a do tego chce mi się soku wiśniowego, ale poza tym jestem w raczej niezłym nastroju.

Okna umyte, pierogi ulepione i zamrożone, książki równiutko poustawiane na półkach - świąteczne porządki trwają w najlepsze, bez pośpiechu i nieco opieszale. Kolejna zaleta studiów zaocznych - aż nie chce mi się przenosić na dzienne. Wolałabym tak bimbać w roli domowego bumelanta i Waldusia Kiepskiego, szczególnie że strasznie podoba mi się psychopedagogika - a na dziennych mam do wyboru jedynie rzeczy tak mało obiecujące jak pedagogika społeczna (bo na resocjalizację nie wrócę, wystarczy mi z tego licencjat, nie chcę mieć nic wspólnego z ludźmi którzy to studiują).

Nostalgicznie: Tom już pojutrze będzie z powrotem w kraju, a przynajmniej przez jakiś czas. Francja nie bardzo przypadła mu do gustu - wyczuwam w nim więcej rasizmu niż u bohaterów Houellebecq'a. Nie dziwię się zbytnio - sama po powrocie z UK miałam podobne odczucia. Pierwszy raz w życiu spotkałam się z sytuacją, że mężczyźni publicznie wykrzykiwali w moim kierunku wulgarne hasła o podtekście seksualnym. Byłam zdegustowana, w naszym pięknym kraju takie incydenty nie zdarzają się nawet osobnikom pijanym, a przynajmniej nie mi. Być może dlatego, że wyglądam jak 17letni chłopiec a za granicą faceci są zwyczajnie mniej wybredni, szczególnie ci bardziej kolorowi wobec białych kobiet, w każdym razie niesmak pozostał.
No, ale mniejsza z tym, bo zaczynam poruszać się po miałkim gruncie. Wracając do Toma - zaprosił mnie na czekoladę do IQ i na pizze do DaGrasso, co bardzo mnie ucieszyło. Obiecał też butelkę oryginalnego, ponad 10letniego, francuskiego wina. Zapowiada się przyjemny okres świąteczny, być może uda mi się nawet wyciągnąć do do zoo. Śpiące misie też są śliczne!
Nie mam pojęcia, co mogłabym dać mu w ramach prezentu - nie dam mu więc nic. Za bardzo go lubię, żeby zbywać go jakąś zapchajdziurą, a nie dam mu czwartej Iliady z rzędu. Z zasady nie nadaję się do obdarowywania ludzi, bo jest święto czy inna okazja. Brakuje mi najczęściej natchnienia, pomysłu. Na naszą 3 rocznicę przyszłam do niego z bukietem czerwonych róż, bo wydało mi się to szalenie romantyczne. Nie jestem pewna, czy się ucieszył tak, jak powinien. Ech, to były piękne czasy! Może zrobię mu laurkę.
Należą mu się wyrazy uznania, bo z rzemieślniczym uporem wysyłał mi listy i pocztówki ze swojego pobytu na szumnej "wymianie studenckiej" (głównie z dziwnych krajów, w których miękkie narkotyki są legalne), więc chciałabym jakoś okazać mu swoją wdzięczność, ale co mam zrobić, kiedy nic nie wydaje mi się być odpowiednie? (Poza tym nie bardzo mam pieniądze na wyszukane prezenta, jak na przykład homar.)

Intymnie: boli mnie, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia.

czwartek, 10 grudnia 2009

Emocjonalne samookaleczenie ku czci pogańskim bóstwom rozpusty.

Z życia chwastów: siedziałam sobie najspokojniej w świecie przed komputerem robiąc nic i opierdalając się, jak zwykle o tej porze nocy, kiedy nagle zaświeciło mi okienko TLEN'a. Ktoś zapragnął ze mną rozmawiać! Nie mam znajomych na tlenie i trzymam go wyłącznie jako skomunikowany dodatek do GG (a raczej na odwrót, bo to jest mój obsługent tej plugawej sieci), od razu wiedziałam zatem, że to jakiś sympatyczny nieznajomy próbuje mnie zwerbować do nieprzyzwoitych rozmów przy księżycu. Byłam podekscytowana! Szkoda, że nic z tego nie wyszło. Chyba na wstępie popsułam atmosferę.
Ale ponieważ taka gratka nie zdarza się często, postanowiłam przytoczyć tę konwersację, dla potomnych i żeby się nie zagubiła.

Z góry przepraszam za treść i formę, wszelkie błędy stylistyczne, ortograficzne i inne wpadki natury obyczajowej - ale jestem cham i prostak i nic więcej się po mnie spodziewać nie należy. Drobne korekty popełniłam dla nadania dramatyzmu i by ułatwić zrozumienie, przynajmniej z mojej strony - bo za pana podrywacza wypowiadać się nie mogę.
Rozmówca za to zaczął tak pięknie, tak lirycznie! Poruszyło mnie to do głębi i muszę przyznać, że rozczarował mnie ten przedwczesny koniec naszej wirtualnej znajomości. Ki czort wie, czemu? Może się wypłoszył. A miałam taką ochotę na podniecanie słowne!


Tragikomedia pt. Kiedy nadmiar tlenu wywołuje halucynacje.
Występują:
Ja jako Hailgun
Prawdopodobnie Pan, którego ID pozostawimy anonimowe jako Humorzasty Absztyfikant.


Humorzasty Absztyfikant
siedzisz tam piękna bogini póz ciała - wysmukła - powabna - cudowna rzec z mała
krągłości ujmują zrywają serc ruchy i siedze i czekam, a obraz wciąż głuchy
wtem znika przeszkoda bo włączasz kamerke, a ja na nim kładę gorąca swą ręke ...
jak masz zdjecia albo kamere i ochote na podniecanie slowne to sie odezwij

Hailgun
Jasne, że mam! Nie przeszkadza ci, ze jestem facetem? Dawno nie czytałem równie podniecającego tekstu! Jest taki romantyczny i poetycki, ale jest też w nim coś zwierzęcego, coś, co rozbudza moją wyobraźnię zmuszając, bym mimo woli zaczął rytmicznie ocierać krocze o kant burka.

Humorzasty Absztyfikant
idz popisac na forach pustaq

Humorzasty Absztyfikant
naciskaj szybciej ten enter

Hailgun
Eh, odrzucenie bywa bolesne. I kolejny wieczór będę zmuszony spędzić patrząc smutno przez okno - milczący obserwator, który bladymi od łez oczyma widzi, jak bezlitośnie mija noc... pozostawiony w skorupie samotności.

Humorzasty Absztyfikant
kaloszu

Humorzasty Absztyfikant
jejku ale z ciebie karton

Hailgun
Wybacz, moje umiejętności pisarskie są na tyle kiepskie, że stukanie w klawiaturę zajmuje mi więcej niż osobom bardziej z tym rzemiosłem obeznanym.

Humorzasty Absztyfikant
sztuczna podrobka tandety

Hailgun
Skąd to przypuszczenie? Nie jestem ani kwadratowy, ani z papieru.

Humorzasty Absztyfikant
wypierdz sie podskakując ze źrubkiem jednorocznym

Humorzasty Absztyfikant
facet czy pusta babo nie uskoczysz

Hailgun
Nie omieszkam, dziękuję za propozycję.

Humorzasty Absztyfikant
twoje ął eł nie wyrabia na zakrętach

Hailgun
Taaaak, muszę przyznać że pisanie z polskimi znakami bywa kłopotliwe.

Humorzasty Absztyfikant
stąd takie tandetne na wyrost urosło ?

Hailgun
Na chińskim kompoście.

Humorzasty Absztyfikant
jakie to smutne że takie coś jak ty zyje

Hailgun
Czy ja wiem? Oprócz ciebie jak do tej pory nikt nie zgłaszał reklamacji.

Humorzasty Absztyfikant
facet babo tu nie o to chodzi żeby udać ale żeby czuć

Hailgun
Jak na kogoś, kto zaczyna rozmowę natchnionym wierszem, masz dość dziwaczne poglądy.

Humorzasty Absztyfikant
bez porownania moja nic nawet przerasta ciebie

Humorzasty Absztyfikant

po co udajesz ze masz wszystko OKej ?

Hailgun

Nic mi nie wiadomo o tym, bym cokolwiek udawał. Być może oszukuję sam siebie.

Humorzasty Absztyfikant
jak nie umiesz to odpadaj a nie miodem zajezdzaj

Hailgun
Jak nie umiem czego?

Humorzasty Absztyfikant
jak jestes facetem to spierdalaj

Humorzasty Absztyfikant
ktokolwiek ci to pisze

Hailgun
Ooooo, ktoś zaczyna się robić wulgarny!

Hailgun
Czyżby zbyt wiele stresów w pracy?

Hailgun
W zasadzie to jestem transseksualną kobietą-lesbijką o nieco feministycznych poglądach.

Hailgun
Ale ta rozmowa sprawia mi niekłamaną frajdę, więc nie chciałbym psuć jej miałkimi dywagacjami na temat mojej przynależności płciowej.


K
oniec.

środa, 2 grudnia 2009

Na wpół uśpiona w piżamce Szatana.

Obudziłam się z uczuciem nadciągającej zagłady, co jest dla mnie bardzo powszechne, po czym wstałam i poszłam na obiad. Matula z babcią zwyczajowo biadoliły nad moją ospałością i lenistwem, jednak mając w pamięci "Pochwałę lenistwa", nic sobie nie robiłam z ich cierpkich lamentów.
Była godzina 14 - trudno wyobrazić sobie lepszą porę na rozpoczęcie dnia. Napchawszy żołądek kapustą i kluskami dopełniłam porannego rytuału przejścia (pomiędzy dniem a nocą, milczeniem a śmiercią, barłogiem a kuchnią) i udałam się z powrotem do mojej tymczasowej izby z widokiem na cmentarz, chociaż gdy tak siedzę na nieprzyzwoicie wielkim łóżku z laptopem na kolanach to widzę stodołę sąsiada, tę samą, nad którą wieczorami świeci moja ulubiona gwiazda.

Podczas codziennych podróży z kubłem na rzygowiny przez niezbadane przestrzenie Internetu trafiłam nie tak całkiem przypadkiem na fragment prozy Czechowa. Nie bez powodu jest on moim ulubionym autorem.

A więc, kiedy, kiedy pan wchodzi do domu, stół powinien już być nakryty, a kiedy pan usiądzie, to natychmiast - serwetkę za kołnierz i - bez pośpiechu cap za karafkę z wódeczką. Przy tym nalewa pan ją, matuchnę, nie do kieliszka, lecz do jakiejś tam przedpotopowej pradziadowskiej czareczki srebrnej albo do takiej pękatej z napisem: Gdy zakonnik tym nie gardzi, Nie wzdragay się ty tym bardzieyi, wypija pan nie od razu, tylko najpierw pan westchnie, potrze ręce obojętnie, spojrzy na sufit, potem z wolna podniesie pan ją, to jest tę wódeczkę, do warg i - natychmiast panu z żołądka po całym ciele iskry trysną.

Kultura picia wódki jest fascynująca i ciągnie mnie do niej jak muchę do gówna. Cóż za szkoda, że sama do spożywania się nie nadaję, chociaż jeśli jest okazja uparcie ignoruję braki konstytucyjne i wlewam w siebie gorzałę kielichami. Chciałabym się urodzić rosyjskim chłopem, chociażby po to żeby pędzić samogon i pić go jak nisko zmineralizowaną wodę źródlaną!

Zastanawia mnie, dlaczego tak rzadko czytuję rosyjskich pisarzy, skoro moje do nich uwielbienie jest niemalże niezdrowe. Kilka książek Dostojewskiego, kilka opowiadań Gogola, całe dzieciństwo pełne bajek Kryłowa i już - wielka miłość. No i nieoceniony Czechow, z jego obrazkami o życiu pisanymi tak lekko, tak trafnie, że nie sposób się nie zakochać. Świat oglądany jego oczami jest zwyczajny i czarujący jednocześnie, aż chciałoby się być bohaterem jednego z tych prześlicznych opowiadań.
Co innego Faulkner - nie można odmówić mu celności opisów, świeżego dowcipu czy misternie zbudowanej atmosfery - późnego lata, biedy i bezpretensjonalnej radości prostego życia, ale w jego świecie nie chciałabym żyć za żadne skarby.

Faulkner i Czechow, tak różni, są dla mnie ojcami "ambitnej literatury", bo mając lat 13 czytałam ich w tajemnicy pod kołdrą, mając wrażenie, że podstępnie zaglądam do zakazanego świata dorosłych.

wtorek, 1 grudnia 2009

XVI-wieczny puchar fajansowy Szatana i tym podobne mroczne bibeloty.

Ogólnie jestem mało zabawna, a teraz całkowicie nie jest mi do śmiechu, bo znowu strasznie rozbolała mnie głowa i czuję się emocjonalnie rozbita, gdyż znienacka przespałam pół wieczoru. Postanowiłam tedy napisać o tym notkę w blogu, żeby cały świat i jego wujek Ben wiedzieli, jak mi źle, jak mi niedobrze. Jako, że mam zwyczaj cross postować moje wypociny we wszystkie miejsca, gdzie się objawiam, to być może przeczyta to więcej, niż standardowe półtorej osoby, które wiedzą o tym ołtarzu próżności, przez co nagle czuję się poczytnym autorem. Prawie jak Słowacki.

Dzisiaj: znowu wydałam fundusze żywieniowe na książki, przez co będę zmuszona głodzić się w imię wyższych idei. Kupiłam największe gówna, jak zwykle. Nie ma to jednak jak chińskie dramaty romantyczne zabarwione nutką nienawiści do systemu. I Kubuś Fatalista.
Kupiłam też 18. - ostatni - tom Edenu. Czytałam go usadowiona wygodnie na fotelu z paczką chusteczek na podorędziu, obawiając się najczarniejszych scenariuszy. Ku mojemu zdziwieniu po zakończeniu lektury moje wrażenia można by opisać enigmatyczną frazą - feels good man. Zbierałam ten komiks od ilu już lat? Sześciu? Kiedy wreszcie skompletowałam całą serię, w bólach i przy wielu wyrzeczeniach, czuję się komiskowo wypalona, ale i spełniona. Szczególnie, że zakończenie było satysfakcjonujące - a obawiałam się czegoś bardzo antyklimaktycznego. God's in his heaven - all's right with the world. Nie znaczy to, że był to koniec optymistyczny - ale patrząc na stopień beznadziei, jaki emanował z każdej strony całej serii, i tak mogło być znacznie gorzej. W końcu była to historia o wojnie, pozornym bezsensie istnienia, człowieczeństwie w najgorszym jego wydaniu. Ale i o nadziei, nieubłaganym cyklu życia i miejscu człowieka we wszechświecie, co może nie nastrajało optymistycznie, ale dawało poczucie skończonej celowości wszystkiego. Jakie przesłanie niosła ta opowieść? Pewnie zależy od odbiorcy. Ale trudno przejść koło niej obojętnie i kurcze no, wymaga, żeby się nad pewnymi kwestiami zastanowić. Co w komiksie, szczególnie japońskim, jest raczej rzadkością. Moja ulubiona seria.

Też dzisiaj: ponieważ miałam nieco czasu do pociągu powrotnego, wstąpiłam do antykwariatu. Byłam z siebie taka dumna! Zupełnie przypadkiem zauważyłam go po drodze z piekarni, stał tam sobie spokojnie pewnie od lat, uparcie przeze mnie ignorowany mimo, że trasą tą chodzę dość regularnie odkąd rozpoczęłam edukację ponadpodstawową. Jak na pierwszą wizytę w takim miejscu poszło mi całkiem nieźle - nie uciekłam w panice. No, prawie nie uciekłam, ale wróciłam, więc się nie liczy. Porozmawiałam sobie z bardzo klimatycznym panem antykwariuszem o walorach niedocenianej poezji rosyjskiej z początków XX wieku i włoskiej powieści psychologicznej, przez co nagle poczułam się bardzo uczona w piśmie. Błogosławiona iluzjo własnej wyjątkowości, przybywaj do mnie częściej! To było takie przyjemne uczucie.

O życiu ogólnie: oglądam ostatnio więcej japońskich kreskówek, co mnie nieco zaskoczyło. Jestem na bieżąco z kilkoma wyświetlanymi w tym sezonie seriami, co robi ze mnie straszne weeaboo - wstyd, hańba i zaraza morowa. Spędzam sporo czasu na /a/, próbując dowiedzieć się za co warto sięgnąć i co ciekawego może lecieć tej zimy, ale jest to raczej mało konstruktywne zajęcie. Jak całe 4chan, /a/ jest raczej przygnębiającym miejscem, o poziomie charakterystycznym dla zakompleksionych 13 latków z kiepską higieną osobistą. Ale jest też bezpretensjonalne i nadmiernie wulgarne, dzięki czemu nie czuję się tam źle. Kiedy ja miałam 13 lat, czas wolny spędzałam na łażeniu po drzewach o rozkręcaniu budzików. Dzisiejsza młodzież jest straconym pokoleniem.

O biurokracji: kiedy wiele lat temu podejmowałam studia, dziekanat napawał mnie przerażeniem i unikałam go jak ognia, przez co z pierwszej uczelni wyleciałam bez walki (żadna strata, męczyłam się tam i cierpiałam egzystencjalnie). Teraz, kilka kierunków później, kiedy wchodzę do dziekanatu widzę przerażenie na twarzach pań tam przesiadujących. Wszystkie znają mnie już z nazwiska i kiedy widzą, że wchodzę z tym bezwstydnym uśmiechem przyklejonym do twarzy wiedzą już, że czeka je kolejna ciężka przeprawa i że będę bić się niestrudzenie podaniami i prośbami o napisanie prośby, dokumentami urzędowymi i załącznikami, zaświadczeniami i odpisami wszelkiej maści. Mam specjalną teczkę na tego typu pomoce, a moje pisma są klasą samą w sobie. Sprawia mi to nawet pewnego rodzaju frajdę, a upierdliwością można zburzyć wszystkie mury. To przydatna wiedza. Nadal jednak nienawidzę skostniałego systemu, który służy wyłącznie tworzeniu sztucznych etatów i utrudnianiu życia petentom. Ludzkość jest skazana na porażkę.

Chociaż odkąd zaczęłam czytywać Gogola, po cichu marzę o zostaniu wiecznym radcą tytularnym.

Literacko:
Franuch Pająkowski leżał na swoim plebejskim barłogu w zimnej a wilgotnej izbie i słyszał przez wywietrznik odgłosy nocy jesiennej - niemrawy deszcz i stukot kolei żelaznej. Za oknem krzyż cmentarny gorał grobowym blaskiem, osobliwie bezbożny w swoim majestacie, jak pogańskie bałwany, co je czcił Salomon w czasach największego upadku. Dzień minął mu bezproduktywnie, podobny do wszystkich innych bezimiennych dni, szary i mdły, pozbawiony wyraźnie zarysowanej struktury, bez początku i końca zlewając się w jednolitą masę, którą zwykł nazywać życiem. Nie widział sensu, by wstawać i robić cokolwiek, chociaż głód doskwierał mu coraz wyraźniej. Ta cielesna dolegliwość upokarzała go, nigdy nie pogodził się z fizjologicznymi aspektami swojej istoty. Leżał tedy bez ruchu, ignorując oznaki własnego człowieczeństwa i starał się oddychać jak najciszej, by świszczące powietrze wydobywające się z płuc nie zakłócało majestatu chwili - rozmyślał bowiem o miłości i śmierci.

W roli Franucha Pająkowskiego wystąpiłam gościnnie ja.

sobota, 28 listopada 2009

Clava curva in spelunca.

Och kurdę, w Poznaniu wykopano Jagdpanzera IV!

"Pozostałości po zniszczonym, niemieckim niszczycielu czołgów Jagdpanzer IV znaleziono w Poznaniu w okolicy Cytadeli. Jagdpanzer IV został prawdopodobnie zniszczony podczas walk o Poznań w 1945 roku. Wykopany i wydobyty w sobotę pojazd po pracach konserwacyjnych stanie w poznańskim Muzeum Broni Pancernej."

No nie, koniecznie będę musiała iść do tego muzeum, żeby sobie popatrzeć. W końcu jestem fanatykiem-amatorem wszelkiego rodzaju broni i innych śmiercionośnych urządzeń, a jeśli jeszcze ma tak rewelacyjną nazwę, kojarzącą się z Wolfenstein'em, to już w ogóle wypas i siusianie w śliweczki.
Zawsze chciałam mieć czołg i wytrwale zbieram dostarczane mi przez pana Rysia naboje, które wykopuje w ogródku, żeby mieć chociaż namiastkę prywatnego aresnału, a w lato chodzę z wiatrówką po wsi i straszę sąsiadów.

Z rzeczy bieżących: mać wróciła z wycieczki, przywiozła mi śmieszny dzwoneczek do dzwonienia na Jana. Może z następnej wycieczki przywiezie Jana.

Z rzeczy mniej bieżących: Tom jakiś czas temu przysłał mi wreszcie maila. Na 14 stron, co spotkało się z moją miażdżącą aprobatą. I co najmniej raz użył słowa "księgosusz", moja szkoła! Inna sprawa, że cały list kręci się wokół okoliczności, które raz po raz zmuszały go do spania na dworcu albo w parku. Jest moim idolem, prowadzi życie paryskiego birbanta. Co prawda brakuje jego twórczości lekkości i ma raczej mdłą formę, ale i tak czyta się przyjemnie. Kiedy już nauczy się pisać lepiej ode mnie musi koniecznie przeredagować i wydać swoje listy, bo są bardzo pouczającą lekturą. Ja osobiście rechotałam jak dzika norka, ale pewnie bardziej z sentymentu niż prawdziwej wartości komicznej. Wielką mi uczynił radość tym mailem swoim.
A potem wziął się zwinął i pojechał do Belgii, nie wiadomo z kim i po co, na pewno puszczać się z mulatkami. Chociaż, kto by chciał takiego paskuda. Niech on wreszcie zapuści z powrotem włosy i przestanie wyglądać jak żul! Ja cierpię. I nawet jak tego 18 przyjedzie to nie chcę go widzieć i nie gadam z nim. Chyba, że przywiezie podarunki przebłagalne. Wysłałam mu link do mojej chcę listy.

Z życia chwastów: w internecie ostatnio nic się nie dzieje i nic mnie nie ciekawi, przez co cierpię. Muszę sobie znaleźć jakieś hobbi. Odkąd obejrzałam wszytkie filmy z Lundgrenem, wszystkie koncerty Baktika i wszystkie odcinki House zupełnie nie wiem, co z sobą zrobić. Nic nie cieszy mnie już tak, jak kiedyś. Nawet żadnych wciągających portali społecznościowych nie mogę zorganizować - jeno marność i jaagsiekte. Nie chce mi się pisać maili, bo nic tylko bym narzekała. R. jest zajęty pisaniem doktoratu czy co on tam teraz robi, w związku z czym nie mam nawet z kim pozachwycać się akmeistami i prozaikami iberoamerykańskimi (chociaż o ostatnich to mogę jeszcze pogadać z Tomem - ale jak gadać z kimś, kogo nigdy nie ma?).
Marnuję tedy czas bezproduktywnie na 4chan albo oglądam ilustracje dotyczące brutalnych homoseksualnych gwałtów, pisuję miałkie blogi zupełnie pozbawione formy czy treści oraz śpię, z przewagą tego ostatniego. Czasami rozważam metafizyczne problemy dręczące moją duszę - wtedy wychodzę w nocy na spacer i patrzę w gwiazdy, podziwiając ich ponadczasowe piękno. Moją ulubienicą nadal jest ta fajnie migocząca nad stodołą sąsiada.

Z rzeczy przykrych: rozbiłam sobie głowę o śrubę wystającą z ortopedycznego łóżka starego. Całe szczęście nie zajuszyłam dywanu. Jestem ostatnią łajzą. Mam nadzieję, że dostanę od tego wylewu krwi do mózgu i będę umierać długo i w mękach. Ostatnio często życzę sobie bolesnej śmierci. Ta część osobowości, która czuje pogardę i skrajną nienawiść do mojej osoby stała się jakby bardziej wyraźna. Winię za to wszystkich umierających na raka członków rodziny, z psem na czele.

O śmierci: mój stary jakby rzadziej ostatnio wspomina o bólu i konaniu, odkąd u jego brata zdiagnozowano nowotwór. Co za zaskoczenie, nie spodziewałam się po ojcu, że ma tendencje do zaprzeczania rzeczywistości.

I tak wszyscy umrzemy.

piątek, 27 listopada 2009

Wyjątkowo nudna notka obyczajowa.

Przespałam pół dnia i na śmierć zapomniałam, że koleżanka Asia zaprosiła mnie na swoją parapetówę. I tak bym nie pojechała, bo muszę siedzieć z dupą w domu, ale przynajmniej napisałabym jej zawczasu sms'a, że mnie nie będzie bo taki a taki powód. A tak wyszłam na tępego chuja i gorszego trepa, niż jestem w rzeczywistości. Ale zna mnie chyba na tyle długo, żeby nie spodziewać się po mnie niczego innego. Wpadnę kiedyś z winem, żeby jej to wynagrodzić. Kiedy akurat jej faceta nie będzie w domu, bo mnie strasznie wkurwia, czego nie ukrywam. Po co mam wszystkim psuć humor moim jałowym narzekaniem.

Z wiadomości regionalnych: kiedy wróciłam spod prysznica zauważyłam, że zerwał się straszny wiatr. Jak przyjemnie.
Byłam dzisiaj na zewnątrz w ramach robienia zakupów, trochę przemarzły mi uszy. A myślałam, że jeszcze jest ładnie i ciepło. Na takiej małej wiosce to jednak wszyscy wszystkich znają. Zostałam zaczepiona przez jakąś babę, którą nie do końca kojarzę. Stwierdziła, że dawno mnie już nie widziała. Nic dziwnego - prawie nie wychodzę z domu, to i gdzie miała mnie widzieć? Kupiłam na śniadanie (żeby nie było wątpliwości - była prawie 14) serek homogenizowany waniliowy klasik, taki sam jaki jadłam mając lat 4. Ostatnio to trwały element mojej diety, bo kupuję go zawsze gdy idę do sklepu. A nie jestem nawet jakąś szczególną fanką, ale wartość nostalgiczna nie pozwala mi przejść koło niego obojętnie.

Bratowa dzisiaj zrobiła jakiś niedobry obiad, który jednak byłam skłonna zjeść, więc nie musiałam wysilać inwencji w tej dziedzinie. Ojciec jak zawsze jadł to samo, bo uznaje wyłącznie zapiekane kanapki na obiadokolacje i kapustę kiszoną na śniadanie. Jest hardkorem.
Teraz za to z chęcią zaserwowałabym sobie pszenicę w miodzie z zimnym mlekiem, ale w kuchni siedzi brat z jakimiś znajomymi, a ja krępuję się ludzi. Poza tym nie będę w piżamce przed jakimiś trepami paradować. Poczekam, aż przestaną stamtąd dochodzić odgłosy i wtedy się przemknę niezauważona. Jak typowe hikikomori.

Dzisiaj dla odmiany bolą mnie plecy w okolicach nerek. Lepsze to niż szyja w okolicach węzłów chłonnych. Albo ucho środkowe. Ponieważ naoglądałam się dużo dużo doktora House stwierdziłam, że mam toczeń. Szkoda, że obejrzałam już wszytko, co było, i że już rzadko kiedy diagnozują ludzi z toczniem. House jest moim idolem bo jest stary, brzydki a i tak uważam, że jest strasznie atrakcyjny. Bardziej nawet niż Dolph Lundgren. A to już o czymś świadczy.

Z wiadomości intymnych: w zasadzie nie mam nic do powiedzenia, bo albo śpię albo odgradzam się od rzeczywistości murem zobojętnienia, co niezbyt mnie nastraja do głębokich przemyśleń czy wzmożonego życia społecznego.
Dobre czasy się pewnie skończą jak wróci matka, to jest jutro wieczorem. Znowu będę zmuszona do zorganizowania sobie jakichś zajęć, żeby nie wystawiać się niepotrzebnie na jej ciągłe biadolenie. Nie zauważyłam nawet, gdzie mi uciekł ten tydzień. Szkoda, bo mam wrażenie że świetnie się bawiłam. Robiąc nic.

Moje robienie nic i brak zainteresowania otoczeniem doszły do takich poziomów, że się jeszcze nawet nie rozpakowałam po wycieczce na południe. Ech. Czasami sama siebie przygnębiam.

Poza tym to, co zwykle: trzy fale i siedem poziomów nienawiści do samego siebie. Ale za to prawie regularnie prowadzę bloga!

poniedziałek, 23 listopada 2009

Z mroku nocy wyłania się ON.

[...]
Inside I feared to find it
That you cannot stand the fact
I'm not in love with you

And I...
I've got the feeling
That I've really had enough
It had to end right here

There was nothing left to lose
Despite the time we've spent...
Nothing left for you

And I...
Still had the feeling
I won't find in you what I still sought
So what am I to do?!

Wiele piosenek Wolfsheim kojarzy mi się z rozstaniami, nieszczęśliwą miłością, przemijaniem, nie do końca udanymi związkami... a mimo to są raczej nostalgiczne niż smutne. Niosą ze sobą przesłanie pod tytułem "było fajnie póki było, a teraz każde z nas pójdzie w swoją stronę, i chuj".

Kiedy słucham takich kawałków myślę o Tomie. On pewnie też myśli o mnie w takich kategoriach, co buduje między nami cienką nić zrozumienia opartą na melancholijnych wspomnieniach o dawnej świetności.
Tak, bardzo lubię spędzać z nim czas, tęsknie za nim, gdy długo się nie odzywa i brakuje mi go, gdy się nie widzimy miesiącami. Piszę do niego maile i wysyłam sms'y z osobistymi dowcipami, które tylko on zrozumie. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu będziemy pić razem korzenną herbatę, patrząc na śnieg padający na spowite mrokiem miasto.

Nie, nie sądzę że jeszcze kiedykolwiek będziemy razem. Nie jest to dla mnie źródłem wewnętrznych cierpień - wprost przeciwnie. To wyzwalające uczucie. Tylko trochę wkurwia mnie, że wciąż muszę się z tego tłumaczyć przed znajomymi. No bo jak to możliwe, że nie będąc już w związku wciąż się przyjaźnimy? A jeśli ktoś się dowie, że zdarza nam się ze sobą sypiać to w ogóle zgroza, płacz i zgrzytanie zębami.

Dlatego nie bardzo lubię ludzi - do wszystkiego i wszystkich przykładają swoje miary.

Bądź mi bezwstydnie muzą, a ja będę ci spiewać pastorałki.

Blog na blogu i blogiem pogania.
Oto, co zdarza mi się pisywać w ramach bloga na szemranych portalach społecznościowych, by wprowadzać ich bywalców w konsternację połączoną z nabożną niemal niechęcią do mojej osoby. Jestem z siebie raczej dumna.


Siedzę jak ciele. Siedzę cicho i bez wyrazu. Staram się zawrzeć w tym siedzeniu całe moje człowieczeństwo. Ciało wrzeszczy z niezadowolenia. Kości skrzypią pod naporem stęchłego powietrza. Roztocza swobodnie zagnieżdżają się w nosie, utrudniając swobodny dostęp do życiodajnego tlenu.

Jej ciężki oddech przypomina mi o ulotności życia.

Gdyby cisza miała smak, byłby to mdły smak kawy z mlekiem i cukrem wanilinowym. Gdyby ból miał zapach, byłby to zapach zjełczałego masła. Tyle abstrakcyjnych pojęć nie da się opisać za pomocą pustych słów, brakuje środków wyrazu. Ograniczam się i jestem ograniczana - gdzieś w procesie socjalizacji wtórnej zagubił się postulat podmiotowości, muszę sobie układać życie sprowadzona do poziomu stojaka na paprotki. Paprotki uschły i opadły, nie pozostały z nich nawet brązowe kikuty. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Jeśli będziesz miał szczęście - w proch strzelniczy.

Gdzieś głęboko w ziemi dżdżownice modlą się do swojego dżdżownicowego boga o deszcz i lekką zimę. Krety i kretyni kopią tunele, mając nadzieję na upolowanie dżdżownic. Na krety nie poluje nic - są pod ochroną. Za każdego upolowanego kreta kretowi drapieżnicy dostają trzydniowego bana.
Woda szumi podejrzanie, prawdopodobnie to zapowiedź jakichś wielkich zmian. Od dawna czekam na rewolucję. W piwnicy gromadzę zapasy soli i naboje do lekkiego, aluminiowego karabinku. Mam też drelichową kurtkę i parę ciężkich, roboczych butów - w razie Niemców. Herbata skończyła się parę godzin temu, zupełnie jak moja motywacja i chęć do życia. Teraz już tylko staram się zapomnieć o tępym bólu i trudnym do zdefiniowania uczuciu porażki.

Jest środek nocy. Nie jestem pewna, czy jeszcze jestem przytomna.

Obudziłam się dzisiaj o 4 z poczuciem nadciągającej zagłady. W nocy dostałam sms'a, który nie był przeznaczony dla mnie. Poczułam ukłucie zazdrości - też chciałabym mieć znajomych, którzy nie są upierdliwi i nie traktują mnie jak worek z cementem. Przekręciłam się na drugi bok i zapadłam w niespokojną drzemkę. Śniły mi się komunistyczne hotele w Gdańsku i ludzie, których nigdy nie spotkałam i pewnie nie chciałabym spotkać. Poczucie deja vu, które tak często towarzyszy mi przy okazji zażywania substancji psychoaktywnych, zaniepokoiło mnie. Mam niejasne przypuszczenia, że moja osobowość powoli ulega rozkładowi.

W pociągu skuliłam się do pozycji embrionalnej i zasnęłam przykryta luźno czarną bluzą z kapturem. Za oknem "ślady krwi - nie przeczytasz przeżytych epopei, nie zobaczysz ani jednego człowieka". Malaryczne powietrze. Posmak czekolady w ustach - czyje to usta?
Zostałam zmuszona do ponownego przemyślenia mojego stosunku do innych ludzi. Radosne uśmiechy na mój widok to coś, do czego nie potrafię się przyzwyczaić. Wystarczy dwa razy w życiu zrobić coś miłego, a wdzięczność pozostaje na lata. Jest we mnie coś urokliwego, co nie pozwala ludziom traktować mnie z okrucieństwem tak dla nich charakterystycznym. Jestem nieporadna i zagubiona, a moje słowa potrafią gwałcić beznamiętnie i bezlitośnie. Alienuje się, a oni są tym zafascynowani. Bywam bardzo sympatyczna. Kiedy coś powiem, długo nie potrafią znaleźć na to odpowiedzi. Nie uśmiecham się. Nie reaguję.

Sztywna maska zamiast twarzy, brak jakiejkolwiek ekspresji. Błogosławiona oziębłości emocjonalna!

Na zajęciach warsztatowych z interwencji kryzysowej, bardzo dawno temu, dowiedziałam się, że moje reakcje bywają nieadekwatne. Podobno nie potrafię wyrażać uczuć. Paramimia? Ahedonia? "Nie patrz tak na mnie" - słyszę to tak często, że sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Kiedyś, ktoś chciał spuścić mi wpierdol kijem, za "patrzenie tak". Nie okazałam żadnej konkretnej reakcji na te puste groźby. Czy się przejęłam? Bardzo. Wizja kilku złamanych żeber nie zachwyciła mnie zbytnio, ale nawet nie przystanęłam, ignorując lecące w moją stronę obelgi. "Nie uśmiechaj się w ten sposób, to mnie peszy". W porządku, nie będę się uśmiechać w ogóle. Wybacz.

Wciąż bolą mnie plecy, spędziłam dzisiaj sporo czasu w niewygodnych pozycjach. Przemokłam, przemarzłam, przewiało mnie. I jestem apatyczna. Dostanę kinder biovital? Jak byłam mała, dostawałam regularnie. Nie pomogło.

Zastanawiam się, czy jutro obudzę się rozbita i z problemami z oddychaniem. Być może nie obudzę się wcale - ale na to raczej nie mogę liczyć. Listopad ma się ku końcowi - razem z grudniem nadciągną kolorowe lampki i świadomość własnej śmiertelności. Koniec roku skłania do refleksji. Co ciekawego zrobiłam ze swoim życiem? Nic, o czym warto by napisać choćby jeden, nieśmiały wiersz. Przeciekam jak dziurawa rynna, nie ma znaczenia czy jest we mnie jeszcze choćby odrobina ognia. W ostatecznym rozrachunku pochłonie mnie nicość równie doskonała, jak doskonałe jest pragnienie szczęścia. Biegnę i potykam się, a jak zwykle zapomniałam nawet przekopać ogródek. Łubin rośnie dziko i rozplenia się na cały świat, zacierając granice pomiędzy ciałem a brakiem ciała, pustką a dystansem do śmierci.

Jestem kapibarą.

Mogłabym spróbować wygenerować kilka przykładowych liczb z przedziału od 100 do 1000 i na tej podstawie wyznaczyć azymut dla wszystkich pokoleń Izraela na kilka najbliższych dekad, ale popsuł mi się kalkulator. W związku z powyższym oddam się teraz autoerotycznym rozważaniom na temat krawiectwa i garncarstwa. Brakuje mi partnerów do rozmów. Straszliwa frustracja potrzeby przynależności. Chyba odetnę sobie nogę, żeby zapomnieć o bylejakości własnej egzystencji. Bez nogi będę chociaż oryginalna.

Nie, ja wcale jeszcze nie skończyłam. To zaledwie wstęp, zasygnalizowanie pewnej problematyki, którą namiętnie staram się rozwijać już od dobrych kilkunastu miesięcy. To jest moja idea na przyjemne spędzanie wolnego czasu. Ściany i ściany niepowiązanych ze sobą słów i niewyraźnych koncepcji.

Mal de caderas.

niedziela, 22 listopada 2009

Sofrimento

Niedzielny wieczór.

Piję herbatę i staram się zapomnieć o bólu istnienia. Ból istnienia objawia się nabrzmiałymi stopami i sztywnym karkiem. Cena za noszenie butów na obcasach, nawet jeśli są niewysokie. Chciałeś chamie kozaki - to się teraz męcz.
Żeby jakoś sobie zrekompensować te niewygody założyłam dzisiaj krótką spódniczkę i skórzaną kurtkę. Wiadomo - lans. To pewnie ostatnie dni tego roku, kiedy temperatura powietrza przekracza 10 stopni i mogę sobie pozwolić na taką ekstrawagancję, w zimę nie będę dupy bez spodni odmrażać.
Byłam pod wrażeniem, wyglądałam prawie jak kobieta.

Na jednym z portali społecznościowych, na który zdarza mi się okazjonalnie zawitać, żeby zamieścić jakieś zdjęcie kury, pewna śłitaśna dziewczynka w wieku lat 13 podjęła karkołomną próbę ubliżenia mi twierdząc, że jestem niesamowicie brzydka. Porównała mnie do małpy i podważyła moją przynależność płciową, używając przy tym dużej ilości przypadkowo rozmieszczonych znaków przestankowych. Rozbawiło mnie to setnie. Ech, dzisiejsze dzieci. Ja w tym wieku miałam więcej szacunku do starszych.
Mam ochotę trochę jej dociąć, obnażając jej płytkość i braki intelektualne, ale byłoby to zupełnie zbędne zniżanie się do upokarzającego poziomu. Sam jednak fakt świadczy o mnie nie najlepiej - też jestem miałka i powierzchowna. Tylko zazwyczaj dobrze się z tym kryję.

Czasami aż mi głupio, że pozwalam się sprowokować tak marnym komentarzom. Powinnam była kompletnie to zignorować, ale musiałam sobie na blogu ulżyć. Jeszcze długa droga przede mną zanim uda mi się osiągnąć mój ideał zajebistości (jedwabistości, zawiesistości, służbistości). Ale przynajmniej jest ze mną lepiej niż było kilka lat temu, znaczy - rozwijam się. To już jest jakiś początek.

czwartek, 19 listopada 2009

Apokalispa w kaloszach jedzie na welocypedzie.

[Fragment egzystencjalny i nasycony emo.]

Mój świat jest mdły i wypełniony bylejakością. Brakuje mi solidnego kręgosłupa moralnego i ambicji. Nie mam żadnych planów na przyszłość, przeszłość nie interesuje mnie zupełnie - głównie dlatego, że większości nie pamiętam, a nawet to co pamiętam przekręcam i przeinaczam w zależności od nastroju.

W moim słowniku nie ma miejsca na pojęcie "obiektywna rzeczywistość". Podobno można to podciągnąć pod urojenia nihilistyczne.

Tak, wiem że się powtarzam. Co poradzę? Nie mam nic ciekawszego do powiedzenia i z uporem maniaka drążę te same tematy, nie mogąc osiągnąć ukojenia. To też całkiem sporo o mnie mówi. Fiksuję się na fiksacjach. Trzymam się bezpiecznych schematów, dzięki czemu nie muszę być wyrazista. Nie czuję duchowej potrzeby walczyć o siebie, zaznaczać swoją obecność i udowadniać innym cokolwiek. W gruncie rzeczy bardzo sobie cenię mdłość i bylejakość.


[ ... ]

Skąd te przemyślenia? Wiele mogłabym na ten temat powiedzieć.
Po pierwsze primo: odzywa się we mnie poczucie niższości. Nagle mam wrażenie, że jestem szalenie nieciekawą osobą, pretensjonalną i nieco drętwą. Nie prezentuję swoją osobą nic i nic nie mam do zaoferowania, dlatego zadowalam się powierzchownymi relacjami na zasadzie: będę udawać klawiejszą, niż jestem i może nikt się nie zorientuje.
Co brońcie bogowie nie znaczy, że szukam teraz jakichś zapewnień o własnej zajebistości. Jestem tylko na tyle zajebista, na ile się czuję, i o własnych siłach muszę odzyskać przekonanie o swojej niezwykłości, co pewnie prędzej czy później nastąpi. Wiadomo, olbrzymi przerost ego. Nie chcę uzależniać się od komplementów innych, by czuć się ze sobą dobrze. Nie zawsze jest to takie łatwe.
Po drugie primo: Tom za miesiąc wraca, żeby spędzić święta w gronie znienawidzonych znajomych i krewnych, co nastroiło mnie mocno nostalgicznie. Przejrzałam sobie ukradkiem naszą prywatną kolekcję fatalnych zdjęć robionych kamerą internetową, na których zazwyczaj wyglądamy tak słodko, że aż się rzygać chce. Jak dwa nieprzytomnie zakochane króliki. Płacz i zgrzytanie zębów, że nie wiadomo kiedy się to rozpadło, a on zdziadział jak ja pierdolę, więc nie gadam z nim.
Uderzyło mnie, że chyba lubię robić sobie fetyszystyczne zdjęcia w dziwnych sytuacjach, za które potem mi strasznie głupio i które mimo całego ich wioskowego boneciarstwa podobają mi się nieprzyzwoicie. Do dzisiaj z tego nie wyrosłam, co mnie nieco żenuje, ale podświadomie nie widzę w tym nic złego. A poza tym po latach stwierdzam, że te starannie ukryte foldery z miękką pornografią domowej roboty są okropnie słodkie. Niepokojące - owszem, ale również słodkie. Szkoda, że nie mam się z kim nimi podzielić. ale pewnie i tak nikt nie doceniłby tego głęboko ukrytego przekazu i przenikającego artyzmu.
Po trzecie primo: miałam napisać zaległą nieprzyzwoitą notkę, ale nie jestem pewna czy tutaj i w jakiej formie, a poza tym co się za to zabiorę natykam się na bariery natury emocjonalnej. Wrodzony ekshibicjonizm i równie wrodzony introwertyzm gryzą się ze sobą, a próby znalezienia wygodnego kompromisu kończą się miernie, najczęściej jako lamerskie foto-opowieści na portalach randkowych, które mnie bardziej zasmucają niż cokolwiek innego. Być może kiedyś napiszę o tym erotyczną nowelę, co pozwoli mi nabrać dystansu i odciąć od zbyt osobistego charakteru przekazywanych treści.
Mogłabym na wydarzenia dni minionych naciągnąć kurtynę milczenia i tym samym problem zniknąłby sam, ale obawiam się, że nadmiar wrażeń mi na to nie pozwoli. Potrzebuję spowiednika. Co swoją drogą jest bardzo ironiczne.


[Fragment bardziej przyziemny, ale wciąż raczej nieciekawy. Introspekcja. Witkacy.]

Żeby uporządkować trochę mętlik w głowie pojechałam do fryzjera i dałam sobie pierdolnąć najbardziej lesbijską fryzurę, jaka przyszła mi do głowy. Ideologicznie. Co znaczy mniej więcej tyle, że obcięłam się jak zazwyczaj - jak chłopiec.
W pokoju mam burdel nie z tej ziemi, co irytuje mnie do tego stopnia że mam ochotę nasrać komuś do kartonu. Pies z dnia na dzień robi się coraz bardziej osowiała. Co jest, że nagle wszyscy umierają na raka? Ból kręgosłupa w normie, zauważam za to lekkie nasilenie się urojeń ksobnych i idei odniesienia. Nic niepokojącego.
Mój brat znowu ma depresję i myśli samobójcze, co u nas w rodzinie objawia się wzmożonym lenistwem i skrajnym cynizmem. Nagle wyjątkowo dobrze się dogadujemy. Na zewnątrz huragan, a matka jedzie na tydzień na Sycylię. W ten weekend znowu zjazd, planuję oddać się zwyczajowemu poniżaniu innych i czytaniu Czechowa.
Czytałam wczoraj wieczorem moje wczesne opowiadania i wiersze (bardzo złe) i wyjątkowo denerwujące pamiętniki, które z kolei przypomniały mi, jak kiedyś prawie udało mi się nawiązać przyjaźń z chłopcem, który był ogólnie znienawidzony za bezkompromisowość i tendencję do wypowiadania na głos niewygodnych rzeczy, których nikt inny nie miał odwagi powiedzieć mimo, że wszyscy o tym myśleli (bardzo długie i nieczytelne zdanie). Straszna szkoda, że nigdy bardziej się do siebie nie zbliżyliśmy. Myślę, że mogłabym się do niego niesamowicie przywiązać (bez żadnych romantycznych podtekstów). Zawsze był w stosunku do mnie zimny i cyniczny, poza kilkoma ulotnymi momentami, kiedy spod maski obojętności kosmaty łeb wystawiał najbardziej bezinteresowny potwór, jakiego w życiu spotkałam. Mam podstawy twierdzić, że on też mnie lubił - nigdy nie powiedział, że tak nie jest. Chociaż gdy kiedyś, podczas jednej z nielicznych rozmów przez internet zaproponowałam, że wpadnę go odwiedzić zagroził, że zatrzaśnie mi drzwi przed mordą. I niestety mu wierzę. Jest czarująco bezczelny.

To wciąż nie jest to, co najbardziej chciałabym napisać, ale kiedy przychodzi co do czego miliard innych kwestii zaprząta mi głowę. Ostatnio całkiem nieźle nastrajał mnie Peyotl. Teraz już chyba na to za późno. Może jutro. Znowu.


[Meritum.]

Krążę od jakiegoś już czasu wokół zasadniczych treści okupujących moje myśli , ale nie jestem w stanie konstruktywnie wylać z siebie wszystkiego, co we mnie siedzi (i nie chodzi mi o wymiociny). Pewnie dlatego, że bezpośrednio dotyczą drugiej istoty ludzkiej, a gadanie o innych jest miałkie i podejrzane (chociaż namiętnie to robię - pruderia i hipokryzja). Tym razem jest to również bardzo osobiste i bardzo intensywne, a nie chcę przed Nią wyjść na histerycznego dzieciaka, niewyżytą nastoletnią nimfomankę bez szkoły albo na oziębłą jędzę, albo cokolwiek, co mogłoby być emocjonalnie obciążające. Bo jestem tym wszystkim po trochu, ale najbardziej jestem niespełnionym erotomanem-gawędziarzem, tępym chujem i samozwańczym chlorem, co pada na mordę po butelce wina, oraz mam poważne problemy z identyfikacją płciową, co zazwyczaj sprawia mi ogromną frajdę. I mam fetysz na ideologię, i na klamry.
Stan nierównowagi emocjonalnej - naprzemienna euforia i depresja, poczucie grzechu i poczucie szczęścia z powodu poczucia grzechu, i nagła świadomość jak bardzo zepsuta jestem i jak bardzo niewinna jednocześnie - powodują, że brakuje mi trochę tak ukochanego przeze mnie dystansu. A bez tego czuję się naga jak larwa i nieatrakcyjna.

I kurwa strasznie to wszytko emo dzisiaj, a w założeniu miało być zupełnie na odwrót, bo ani odrobinę się tak nie czuję. Jestem najgorsza.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Barłożąc w jedwabiu.

Dzisiaj kończę 24 lata i 7 miesięcy. Pierwszy raz od dłuższego czasu mam wrażenie, że poruszam się do przodu. Ciągła stagnacja zdążyła mnie już zmęczyć i znudzić. Siedząc w pociągu relacji Wrocław – Gdańsk, wsłuchując się w rytmiczny stukot kół myślę o czarnych, skórzanych butach spowiednika. Niepokojący obraz, bluźnierczy i zmysłowy - bardzo pobudza moją wyobraźnię. Pamiątka, która prawdopodobnie pozostanie ze mną do końca życia. Pamiątka po nocy, która zrobiła ze mnie mężczyznę.

Czułam w moim życiu powołanie na księdza albo na żołnierza. I na magiczną wojowniczkę o miłość i sprawiedliwość w żeglarskim mundurku. Niestety, żadna z tych opcji nie okazała się być fizycznie wykonalna. Na przeszkodzie stawała moje płeć, stan zdrowia, brak supermocy. Teraz nie czuję powołania do niczego, ale nie przeszkadza mi to jakoś szczególnie. Nie mam od życia zbyt wielkich oczekiwań. Pozwalam światu nieść mnie na swoim grzbiecie, swobodnie bimbając to na lewo, to na prawo, jak huragan, jak huragan, jak deszcz. Przez 90% czasu jestem cudownie powierzchowna i bezrefleksyjna. Czasami jednak wszechświat wysyła mi energetyczny impuls, którego nie jestem w stanie zignorować. Impulsa te przybierają różnorakie formy – mniej lub bardziej namacalne: a to skośnookiego szansonisty, a to przepakowanego Szweda, książki zmuszającej do całkowitej zmiany światopoglądu czy miejsca, które uświadamia mi drzemiące we mnie, bardzo niespodziewane pokłady wrażliwości. Bywają to też ludzie (którzy zazwyczaj okazują się być bardzo namacalni), pojawiający się na mojej drodze znikąd (bądź znienacka), którzy inspirują mnie do osiągania coraz to nowych poziomów zajebistości. W ciągu ostatnich kilku dni nabiłam level. I kilka siniaków w bardzo dziwnych miejscach.

Nagle mam ochotę iść do chińskiego supermarketu, kupić kabaretki i komplet wyzywającej bielizny, obrożę, ciężkie buty z dużą ilością klamer i wiązane, skórzane rękawiczki a następnie oddać się wyuzdanym praktykom erotycznym przy użyciu lustra, kajdanek i różańca. Klęcząc i recytując Baudelaire'a.

Już kiedyś zaczęłam podejrzewać się o fetyszystyczne skłonności. Jeśli chodzi o seks, znacznie bardziej kręci mnie forma niż treść. Zimne, metalowe gadżety wbijające się w ciało należą do ścisłej czołówki na mojej prywatnej liście ulubionych fantazji. Teraz miałam okazję odkryć, że atłas, krzyże i szpilki również plasują się dosyć wysoko. Jestem najgorsza?


(Tutaj należy się brudna i nieprzyzwoita notka, której nie jestem w możności napisać, bo jestem na to zbyt wstydliwa i grzeczna. I klimat nie ten. Może jutro. Szkoda, żeby tyle dobrych zdjęć się zmarnowało. I w ogóle.)


Nasz pierwszy pocałunek smakował cierpkim Chianti. Ostatni srebrnymi Winstonami. Przez pół drogi nuciłam sobie „Kiss me Goodbye”. W domu powitała mnie rzeczywistość ociekająca beznadzieją. Ale mam motywację coś ze sobą zrobić, może nawet posprzątam!

Teraz muszę koniecznie iść pod prysznic, żeby zmyć z siebie poczucie grzechu i zapach zakazanej namiętności.


Taboo.

wtorek, 10 listopada 2009

Foch.

Strasznie wkurwia mnie niedbalstwo internetowe, które spotyka się na każdym kroku. Kiedy ja coś piszę, staram się jak mogę nie popełniać błędów ortograficznych (każda przyzwoita przeglądarka ma wbudowane sprawdzanie pisowni, czy naprawdę tak trudno go używać?), dbać o w miarę poprawną gramatykę i stylistykę, zaczynać zdania wielką literą i kończyć kropką, a nie wielokropkami lub kretyńskimi buźkami, które tylko odbierają przekazowi przejrzystość budując wrażenie, że nadawca jest upośledzony.
Wynika to ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości - piszę dlatego, żeby ktoś to przeczytał. Szanuję Czytających, więc nie utrudniam im życia pisząc, jakbym nie miała ukończonej podstawówki. Pani od polskiego w podstawówce bardzo dbała o kulturę języka swoich uczniów.

Co innego komunikatory, tak zazwyczaj brakuje kontekstu i nikt od nikogo nie wymaga nienagannych manier (no i nie ma sprawdzania pisowni) - taka specyfika, ale wszystko inne, co można określić mianem nieco dłużej wypowiedzi, podlega pewnym regułom. Żeby wszystkim żyło się lepiej.

A nie że kurwa dostaję miliard wiadomości, których nie jestem w stanie przeczytać bo są napisane jakimś niedorzecznym internetowym kodem. Toleruję to jedynie u jednej osoby, która ma stwierdzone zaburzenia psychiczne, więc inaczej nie może, ale ją znam osobiście i jestem w stanie wybaczyć jej to jedynie przez sympatię.

Mam mocne postanowienie, że od dzisiaj będę mentalnie ignorować wszystkich, którzy są zbyt głupi by używać shifta i spacji. Dla własnego komfortu emocjonalnego. Bo tak to tylko siedzę i się wkurwiam.
Nie twierdzę, że jestem idealna. Ale się przynajmniej kurwa staram, dla własnego spokoju i dla wygody innych, mimo wrodzonego lenistwa i mizantropii. Z tego samego powodu, dla którego nie wpierdalam czosnku w bibliotece, a mogłabym, złośliwie, bo co mnie w ogóle interesują inni ludzie, którzy chcąc nie chcąc są zmuszeni ze mną obcować?

wtorek, 3 listopada 2009

Dzisiejsze przemyślenia sponsoruje litera "j" jak "ja pierdolę".

Jestem zapaloną użytkowniczką portalu społecznościowo-randkowego ilove, już od lat, z czego jestem dość powszechnie znana i raczej dumna.
Przeglądałam sobie dzisiaj niektóre wiadomości, które z różnych okazji rozsyłam do ludzi. Wszystkie są wyjątkowo zabawne, czarujące, inteligentne, bardzo przyjemnie się je czyta. Byłam pod niesamowitym wrażeniem własnych zdolności. Gdyby nie fakt, że to ja, to bym się w sobie zakochała.

Co zmusiło mnie do postawienia sobie następującego pytania. Jak to przyszło, że do tej pory jeszcze nikt mi się nie oświadczył?

niedziela, 25 października 2009

Maski i instrumenty.

Czy to, że ostatnio zakochałam się w poezji Gałczyńskiego świadczy o moim gejostwie, braku wyczucia i fatalnym guście, i powinnam się tego wstydzić?


TYLKO NIEBOSZCZYK...

Tylko nieboszczyk jest wytworny.
Nie przerywa nikomu. Nie trzęsie głową.
A gdyby mógł mówić, to na pewno
wyrażałby się naukowo.

Tylko nieboszczyk nie jest zbyt ciekawy.
Gazet nie czyta. Nie chodzi na filmy.
Nie unosi się. Nie upuszcza łyżeczki do kawy.
I nie plotkuje. Jednakowo dla wszystkich przychylny.

Tylko nieboszczyk ma ustalone opinie.
Czasem mruczy. Lecz nie należy do żadnych grup.
Lekki, leciutki przez mało zbadane regiony płynie.
Stuprocentowy trup.

piątek, 23 października 2009

W mym sercu niezakochanym jesienny dzień się zaczął.

Chłodno, ziemia usłana liśćmi, słońce ma focha a sarenki jakby smutniejsze oczy. Skończyło się lato, a najlepszym na to dowodem jest to, że zjadam resztki winogron z krzaczka i słucham Coil. Zaczęłam też nosić zimową kurtkę i rajstopy pod spodnie, żeby nie odmrozić dupy i nerek, a pies przeprowadziła się z powrotem do mojego pokoju, bo zaczął tam panować bardziej sprzyjający klimat. Tylko patrzeć, kiedy spadnie pierwszy śnieg i nagły atak zimy zaskoczy drogowców.

Wieczór brzemienny melancholią i okraszony nienawiścią.

Przeczytałam dzisiaj ciekawy traktat o nudzie, króciutki i bardzo wdzięczny, który trochę mnie rozbawił, trochę zafrapował. Doszłam do wniosku, że jestem człowiekiem strasznie znudzonym, chociaż niezmiernie rzadko zdarza mi się stwierdzić, że się nudzę. Wszytko w moim życiu jest mdłe i byle jakie, dlatego ciągle uciekam w świat urojeń i wyuzdanych fantazmatów. Literatura, sztuka, kinematografia, popkultura - wszytko to ma służyć wyłącznie chwilowemu odwróceniu uwagi od wszechogarniającej chujowatości egzystencji.

A poza tym Internet to świetnie miejsce do wymieniania się inspiracjami literackimi z innymi ludźmi, chociaż znalezienie osobników z którymi chciałoby się w takie interakcje wchodzić jest zaskakująco trudne.

piątek, 16 października 2009

Eyes of a tragedy

Ciężka depresja wreszcie ustąpiła, na jej miejsce przyszła pogodna rezygnacja. W depresję niemalże nadającą się do klinicznego leczenia wpadam z reguły, gdy coś mi się pierdoli i wyraźnie widzę w tym własną winę, przez co dalsze życie nagle zaczyna wyglądać bardzo mało zachęcająco. Całe szczęście nie zdarza mi się to zbyt często. Jak do tej pory może ze 3 razy.

Teraz, chociaż nadal wszędzie księgosusz i selery, przynajmniej nie siedzę i nie użalam się nad sobą i swoją bezsensowną egzystencją. Wróciłam do stanu ciągłej frustracji, niezadowolenia i cynicznego braku motywacji do czegokolwiek. Brakowało mi tego.

Z rzeczy bardziej przygnębiających, przechodzę znowu ciężki zanik weny, co objawia się tym, że nie jestem w stanie napisać nawet normalnego maila do Toma. Raz na jakiś czas wysyłam kilka linijek półsłówek i zdań pojedynczych, żeby zabić w sobie poczucie winy. W dzienniku nie napisałam nic od miesięcy. Nawet blogi zaniedbuje, nie odpowiadam na wiadomości, rzadko kiedy pisuje na forach! To już jest dramat.

Jak mam w takich warunkach stworzyć wybitną powieść na miarę Italo Svevo? Nawet marnego opowiadania erotycznego do końca życia nie napiszę, ani jednego.
Za wszystko winię ten przeklęty licencjat. Wyssał ze mnie wszystkie pokłady mocy twórczych. Gdyby jeszcze przedstawiał sobą jakąś wartość, może bym to przebolała, ale jest mi głupio, że musiałam się pod tym gniotem podpisać własnym nazwiskiem.

Marność nad marnościami.

piątek, 2 października 2009

Żal po prostu kurwa żal

Spędziłam dzisiaj wieczór pisząc sonety inspirowane jedzeniem pralin alkoholowych, umieraniem, zgnilizną i Biedronkiem.


Sonet nr 1 - A gdzie, kurwa, księgosusz?

Wpieprzam garściami praliny, skulona
Siedząc w pokoju niczym pomiot czarci
Weltschmerz uparcie dziurę w brzuchu wierci
Tnie mnie od środka słodycz pierdolona

Jestem niezwykle wprost zadowolona
Pralina szampańskim zapachem korci
Mężowie greccy o kolumny wsparci
A gdzieś w zamieci siedzi sama, ona

Lecz choćbym nawet do usranej śmierci
Siedziała tutaj w mistycznej ekstazie
Grając swą rolę w świata błazenadzie

Wciąż są z nas tylko życiowi kloszardzi
Zbrukani przez los w mdłym monotemacie
Na wskroś przez prozę umierania zdarci


Sonet nr 2 - A ten z kolei miał być o czymś innym i wcale nie miał być sonetem, ale nie wyszło.

Czekoladowa uczta podniebienia
Żołądek pieni się plugawym kwasem
Jelito czeka cierpliwie, tymczasem
Oczy wyłażą na wierzch z podniecenia

Nie ma różnicy dla mojego ciała
Że ktoś poświęcił pół życia, lub więcej
By mi rozpalić zmysły najgoręcej
Żebym się tylko potem nie zbełtała

Choć dezynfekuję się regularnie
Roztworem szczęścia w butelkach litrowych
Będę pamiętać nawet gnijąc w grobie

Smak twoich słów, może zbyt wulgarnie
Rzuconych na wiatr wśród witek brzozowych
Martwą będę trwać w twojej garderobie



Jestem zajebiście niezrozumianym artystą, i niech ktoś spróbuje być bardziej emo niż ja.

__________
*edit
Nieco żenuje mnie moja pretensjonalność i brak wyczucia, wieczór smakuje trupiosiarczą lurą a nieboskłon jest namalowany, ale są takie momenty, że mimo szczerych chęci nie-bycia-kretynem wszechświat domaga się ofiary całopalnej i nie mam wyboru, muszę się ukorzyć i oddać cesarzowi, co cesarskie, a Bogu co boskie.
Całe szczęście nie nachodzi mnie zbyt często, by pisać kiepskie wiersze, ostatni raz był chyba jeszcze w liceum. Ale kimże jestem, żeby sprzeciwiać się woli Najwyższego? Naszło mnie to popłynęłam z nurtem bez wielkiej walki z mojej strony. Oby zostało mi to wybaczone. Na swoją obronę mam tyle, że kiedyś pisałam jeszcze gorsze rzeczy, teraz przynajmniej jest o rzygowinach.

Powiadają, że nie ma nic zdrożnego w złej poezji, dopóki się jej nie publikuje.
Internecie, bądź przeklęty.

wtorek, 29 września 2009

Jestem prawie jak pół-smok, pół-permokarbon.

Cały czas nie wiem, kiedy będę w końcu bronić licencjat, bo znienacka zmienił się dziekan, ale przynajmniej wszystkie papiery mam w komplecie złożone, z promotorem gadałam, więc w zasadzie nie ma się o co martwić, tylko grzecznie czekać.

Nie spieszy mi się specjalnie do tej obrony, ale miło by było mieć to za sobą.

Niestabilna sytuacja, w której obecnie się znajduję zmusza mnie do myślenia o przyszłości, co z kolei jest dla mnie zawsze źródłem napięć i przygnębienia. Moje życie jest jak tunel powietrzny, prześlizguję się przez nie gładko z poczuciem skończonej celowości wszystkiego, co robię. Przyszłość jest tylko przedłużeniem przeszłości, przede mną znajduje się jedyna słuszna droga, wyznaczona wieki temu przez Wielkiego Wyznaczyciela Jedynych Słusznych Dróg, którą idę dosyć bezrefleksyjnie, powoli przeistaczając się w produkt końcowy. Być może fatalizm jest miałki i podejrzany, ale radosne przekonanie o pozytywnie deterministycznej konstrukcji mojego życia jest bardzo uspakajające.

A teraz nagle jestem w kropce i czuję się dosyć zagubiona. Nie najlepiej radzę sobie z takimi sytuacjami. Jestem najgorsza.

Z rzeczy mniej przygnębiających, kupiłam sobie mega zajebistą kurtkę z materiału skóropodobnego, mięciutką i bardzo przyjemną w dotyku, na wyprzedaży w Cubusie, i szczam w śliweczki z radości. Kupowanie rzeczy, szczególnie droższych niż 30 złota, jest dla mnie ciężkim przeżyciem, mam problemy z wydawaniem pieniędzy i zdecydowanie się na taki zakup to dla mnie duży krok do przodu. Jestem z siebie dumna, szczególnie że kurta niesamowicie mi się podoba i w kółko w niej chodzę.

Widziałam również bardzo fajne skórzane spodnie za stówę i do tego genialne czerwone skórzane kozaki za 3 stówy, na idealnie niewysokim obcasie i z klamrami, ale nie sądzę żebym kiedykolwiek przemogła się, żeby to kupić. Nie pójdę przecież do pracy, żeby zarobić na zupełnie zbędne gadżety. Ale mogłabym komuś obciągnąć w kiblu a galerii, to podobno teraz bardzo modne. A potem spisać i wydać moje wspomnienia.

Poza tym chyba mam fetysz na skórę.

Tom obiecał mi kiedyś, ze kupi mi bardzo długie skórzane kozaki na nieprzyzwoicie wysokim obcasie, które widzieliśmy na wystawie w jakimś burżujskim sklepie, za jakieś 500 złota. Bo są fetyszystyczne i idealne do łóżka. Niesamowicie ucieszyła mnie ta wizja, mimo że pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie.

Ale ta czarna kurtka, niepraktyczna i tendencyjna, przez moją starą określona mianem "takiej na motor" (jak z resztą połowa moich kurtek), leżąca na fotelu razem ze starymi, wytartymi dżinsami, wygląda jak coś bardzo nie mojego i nieprzystającego do otoczenia, przywodzi mi na myśl osobę, którą chciałam być w dzieciństwie. Wydawało mi się, że tak właśnie powinnam się ubierać, jak już będę dorosła.

piątek, 25 września 2009

Tępe chuje.

Nie mam natchnienia, żeby pisać. Kiedy już mam natchnienie, żeby pisać, zazwyczaj byłoby to o rzeczach, których nie pokazałabym innym, więc koniec końców piszę nic.

Wszytko, co piękne jest, przemija. Jeden z niewielu wierszy, które znam na pamięć. Z jakiegoś powodu wszystkie są przygnębiające, a ten chyba jest najbardziej melancholijny. Czemu akurat teraz?
W Bydgoszczy zburzyli dom z wierszem. Nie znam historii tego domu ani tego wiersza, ale tysiące młodych ludzi, idąc na Wyspę Młyńską upić się do nieprzytomności tanim winem z lokalnymi bezdomnymi czytało go ze wzruszeniem, bo trwał tam niezmiennie od lat, jak gwiazda polarna wyznaczając jedyną słuszną drogę, zmuszając do zastanowienia się nad sensem kolejnej wycieczki w nicość.

miotając się w porywającym przeciągu
rzekomego braku czasu
między pracą a domem
chlebem a solą
wyspą a rynkiem
wyborem a koniecznością
Jeśli nie obejmujesz po drodze sztuki
Zatrzymaj się. W oknie
zobaczysz zależnie od głębokości
wejrzenia
kilka warstw rzeczywistości
i jej nowych kreacji

Z podobnych przypadków rodzi się orkiestra
gwiżdzących hymn wyzwolenia wewnętrznego

Masz szansę zrozumieć i odczuć,
że czasu starczy ci co najmniej
na całe życie.

Wojciech Banach


Podobno ma tam teraz powstać jakiś ultranowoczesny kompleks biurowców. Ponieważ ściana z wierszem była powszechnie uwielbianym i prawdopodobnie jedynym prawdziwym pomnikiem w całym mieście, po ukończeniu budowy zostanie on umieszczony na tablicy pamiątkowej w tym miejscu. Ale to już nie będzie to samo.
Ta ściana genialnie oddawała klimat całego miasta i jego estetykę brzydoty. Teraz stawiają tam nowe budynki, galerie, mosty, sztuczne i mdłe parki, wydumane statuetki bez żadnego znaczenia. Aż chce się zapytać, po co to wszytko?
Teraz będę się miotać ot tak, po prostu, bez tej prześwietnej lirycznej oprawy.


Aha, i jeszcze piosenka na dobranoc. Mój ulubiony kawałek techno.
http://tchernobog.wrzuta.pl/audio/3wpD79jCaEf/tepy_chuj

czwartek, 17 września 2009

Bardzo erotyczna notka o pewnym długowołosym straceńcu, który na jego szczęście nie istnieje.

Czuję się raczej zmęczona, mimo wczesnej pory.

Wczoraj też czułam się zmęczona i poszłam wcześniej spać, ale nic mi to nie dało bo i tak do drugiej wierzgałam na posłaniu, bo a to komar, a to ciepło, a to gniecie, a to znowu komar, a to trzeba zmienić pozycję.

Śniły mi się przez to bardzo poryte rzeczy. Budziłam się często, zdezorientowana i spocona, i zapadałam z powrotem w niespokojny sen.
Nad ranem przyśnił mi się najbardziej intensywny i zmysłowy sen erotyczny od dłuższego czasu, który tak naprawdę wcale nie był erotyczny, ale trudno mi go inaczej opisać. To był raczej sen o wojnie i o torturach, o próbie ucieczki i niespełnionej miłości, ale odbierałam go bardzo fizycznie. To raczej niezwykłe jak dla mnie, bo zazwyczaj sny odbieram jako historie przedstawione w formie ruchomych obrazów. Tym razem śniłam przez pryzmat dotyku. A co jeszcze dziwniejsze, sen był do obrzygania heteroseksualny, co mi się ostatnio prawie nie zdarza. Nawróciłam się?
Biedna ofiara mojej nieodwzajemnionej miłości była torturowana, bita, złapana podczas próby ucieczki, wychłostana i skazana na śmierć przez ukamienowanie. Cały czas czuję pod opuszkami palców teksturę jego wilgotnej od krwi i potu skóry.
Mi też się w tym śnie nie przelewało, dawno nie czułam się taka bezradna i uwięziona. Nie udało mi się nawet zemścić na oprawcach, bo się obudziłam.

To sen z gatunku tych, o których myśli się przez cały dzień, a potem wraca do niego jeszcze przez długie tygodnie, jeśli nie miesiące. Bardzo niepokojący, fetyszystyczny, sadomasochistyczny i idealnie wpisujący się w moją estetykę.

Ale mimo to cały dzień chodziłam niewyspana.

Wczoraj wycieńczyła mnie ponowna, bezowocna wizyta w dziekanacie. Tym razem w ramach poprawy humoru poszłam na lody śmietankowe od Sowy, chyba najlepsze lody na świecie, a zdecydowanie w pierwszej trójce moich ulubionych. Zaraz obok lodów czekoladowych i truskawkowych, też od Sowy.
Zrobiłam sobie też zdjęcie do dyplomu, na którym wyszłam jeszcze fatalniej niż zwykle. Mógł ten fotograf chociaż trochę je zretuszować. Nienawidzę lamp fotograficznych, bezlitośnie wyciągają z człowieka całą brzydotę.

Dzisiaj wycieńczyła mnie robota w polu. Wyrwałam resztki fasoli, wyłuskałam ją na siew (zostało jeszcze jedno wielkie wiadro, mam łzy w oczach na samą myśl) a potem siałam łubin. Łubin jest bardzo upierdliwy do siania, i pewnie jutro wylezie na wierzch i trzeba go będzie spowrotem utykać. Nienawidzę pracy w ogrodzie. Ziemia jest upierdliwa i wchodzi pod paznokcie.

Siedzę więc sobie taka zmęczona, padam na mordę i zastanawiam się, czym by tu zabić czas. Trudno mi się skupić, ale i tak nie ma po co się kłaść. Frustruje mnie niemożność zaśnięcia mimo wyczerpania, wolę już klepać tępo w klawiaturę.

piątek, 11 września 2009

Nienaturalne zagięcie i przekrzywienie sposobu postrzegania obiektywnej rzeczywistości.

Wieczór mdły i lepki jak roztopione masło, znienacka zrobiło się ciemno a ja nie mam już filmów z Lundgrenem do oglądania, co za dramat. Mogłabym jeszcze raz wrzucić któryś z moich ulubionych, albo dla odmiany obejrzeć coś z Van Dammem albo Rourke.
Albo poczytać książkę, mam gdzieś leżeć jakieś opowiadania iberoamerykańskiego autora o którym jak żyję nie słyszałam, na pewno mi się spodoba.

Wstałam dzisiaj o nieludzko wczesnej porze, to jest o 8, żeby udać się do miasta wojewódzkiego Bydgoszczy w celu załatwienia sprawunków i kwestii administracyjno-prawnych. Miałam ze dwie czy trzy sprawy niecierpiące zwłoki, którymi musiałam się zając w trybie pilnym, oraz kilka pomniejszych materii nie tak znacznej wagi. W zasadzie godzina załatwiania, a i tak wróciłam do domu dopiero po 16. Uroki mieszkania na wsi i ograniczonej komunikacji publicznej.
Zapłaciłam wreszcie za obronę pracy dyplomowej (kto to widział, żebym musiała ciężki piniądz na tak niedorzeczny cel tracić!), dowiedziałam się jakie papiery muszę donieść i gdzie mogę ją oprawić, yada yada, i tym podobny bełkot.

Odebrałam też wreszcie 17 tom Edenu, na który polowałam już od czerwca. Z drżącym sercem i paczką chusteczek na podorędziu przeczytałam go po południu, wielce zatrwożona i przejęta, bo nigdy nie wiadomo czy Kenji nie zginie. Na szczęście udało się biedakowi przetrwać kolejny tom, acz został lekko poharatany. Kamień spadł mi z serca, nigdy wcześniej nie przywiązałam się tak do żadnego bohatera fikcyjnego i jego śmierć byłaby dla mnie tragedią. Chociaż następny tom jest podobno ostatni, więc pewnie zginą wszyscy bez wyjątku. Moje biedne zszargane nerwy.

Chcąc behawiorystyczne wbić sobie do łba, że ruszanie się z domu to jednak dobry pomysł, postanowiłam zafundować sobie kilka przyziemnych przyjemności. Poszłam więc do mojego ulubionego sklepu z herbatą, niezbyt przyzwoicie ulokowanego w tesco, gdzie kupiłam jakieś ścierwo z wyprzedaży i mój absolutnie ulubiony cierpki, depresyjny gunpowder. Kierowana jakimś niezrozumiałym impulsem kupiłam też trochę aromatyzowanej kawy. Nie jestem smakoszem tego napitku, więc nie mam pojęcia czy w ogóle wezmę się za jej konsumpcję, ale jak szaleć to szaleć. Lubię zapach świeżo mielonej kawy, więc może chociaż mielenie dostarczy mi pozytywnych wrażeń.

Strasznie było gorąco, o tej porze roku temperatury powinny być bardziej umiarkowane. Zafundowałam sobie z tej okazji gałkę lodów whiskey z cukierni Staropolskiej, trzeciej w moim osobistym rankingu producentów lodów (i ostatnio ulubionej, gdyż u nich gałka lodów ma wielkość dwóch gałek w moich pozostałych ulubionych lodziarniach, za tę samą cenę_. W tym roku jakbym mniej lubiła lody, rzadko kiedy zdarza mi się pozwolić sobie na ten luksus, ale tym razem miałam ochotę. Niezłe były, ale nieco za słodkie.

Kupiłam sobie też butelkę zimnej coca coli na drogę powrotną. Rozpusta i rozpasanie. Na taką hulaszczość nie pozwalam sobie prawie nigdy, ze skąpstwa i w trosce o zdrowie, ale dzisiaj miałam dzień dziecka. Powinno mnie pokarać anginą i durem brzusznym.

Poza tym dostałam 10 miliardów par kwestów od matki do załatwienia. A to buty od szewca odebrać, a to jakiś rachunek zapłacić, a to do apteki iść czy warzyw nabyć. Z tej okazji miałam wątpliwą przyjemność udać się na lokalny targ, który znany jest z zapijaczonych sprzedawców, nielegalnych walk kogutów i ilości kieszonkowych złodziei. W latach swojej świetności był centrum nielegalnego handlu i mekką przemytników najróżniejszego sortu. Dzisiaj jeszcze mają tam niezłe warzywa.
W dzieciństwie często chodziłam tam z ojcem, który miał zwyczaj od ruskich nabywać tanie dresy, gumowe pająki z pompką, rurki z rezotekstu, mikroskopy, lunety, lornetki, lampki i żaróweczki, druty, kable, przewody i miedziane złączki, klucze imbusowe i francuskie, imadła, łożyska i stalowe pałki, śrubki i nakrętki, dzyngle, wihajstry i inne psztymulce. Kiedyś to miejsce miało niesamowity klimat. Eh, nostalgia.

Zmęczona trochę jestem, może zamiast siedzieć po próżnicy pójdę wcześniej spać?

środa, 9 września 2009

Bardzo długi tytuł.

Ceremonia parzenia herbaty i oglądanie filmów z Dolpem Lundgrenem jako kult oparty na adoracji piękna istniejącego pośród przyziemnych realiów codziennej egzystencji.


Ostatnie dni lata są ciepłe i przepełnione błogim lenistwem. Po śniadaniu wychodzę do ogrodu poleżeć na trawie i poskubać winogrona, delektując się zapachem dojrzałych owoców subtelnie unoszącym się w powietrzu, wygrzewając się w blednących promieniach słońca.

Tak powinien wyglądać raj - wieczne późne lato i śliwki prosto z drzewa.

O tej porze roku świat jest w kolorach sepii i ludzie są jakby bardziej przyjaźni. Nie trzeba się nigdzie spieszyć, rytmiczny stukot kół pociągu nie ma w sobie nic niepokojącego, nigdzie nie słychać wycia syren przeciwlotniczych.

Czasami wychodzę z domu, a to do LA, a to na Manhattan, w zależności czy działam z pobudek materialnych czy duchowych. Czerwona cegła z roku na rok robi się coraz bardziej wyrazista, pejzaż mojej wsi wśród wrzasku wron przez kilka ulotnych chwil jest prawie piękny.

Coraz bardziej lubię spacery na cmentarz, jedno z niewielu naprawdę urokliwych miejsc w tej okolicy, chociaż przez lata wydawał mi się wyjątkowo szpetny i mdły. Teraz moją uwagę przykuwają bardziej stare drzewa niż ekonomiczne pomniki, a na tym nieeleganckim ołtarzu 10 lat temu odbywały się czarne msze ku czci nordyckich bogów wojny.

Wieczorami oglądam fetyszystyczne filmy z Dolphem Lundgrenem i piję cierpką herbatę, chyba jakiś plugawy yunnan za 7 złotych, przysmak chińskiej biedoty. Kolejny nieodzowny element mojej wizji raju.

sobota, 29 sierpnia 2009

Film z Dolphem Lundgrenem na dzisiaj tooooo...

Dzisiejszego wieczoru w ramach relaksacji przy krzykach mordowanych dzieci oglądałąm Direct Contact. Film bardzo świeży, bo tegoroczny, a do tego z mojego ulubionego gatunku, czyli niskobudżetowego kina akcji klasy mocno B.

Mieszane uczucia co do tej pozycji mam...

Film zdecydowanie wyłącznie dla fanów kiepskiego kina akcji albo Dolpha Lundgrena, a najlepiej dla zapamiętałych fanów obu tych rzeczy jednocześnie, który mają dystans do tego co oglądają i przymykanie oczu podczas filmu im nie przeszkadza.

Mi się oczywiście podobał, jak każdy film z Lundgrenem bez wyjątku, bo tak. Dużo akcji, dużo strzelania z karabinów, dużo kopania się po głowach, cycki, Dolph Lundgren - czyli wszystko co lubię najbardziej jest na miejscu.

Niestety, fatalne efekty specjalne odbierały mi dużo przyjemności. To kardynalny zarzut tej pozycji, 20 lat temu wybuchy i szalone samochodowe pogonie wychodziły im znacznie lepiej, i nawet niski budżet tego nie usprawiedliwia. Czemu miały służyć dziwne zwolnienia i przyspieszenia kamery, nie mam bladego pojęcia, a pościgi momentami wyglądały, jakby zostały wyciągnięte z filmów z lat 70tych.
Zupełnie pozbawiona sensu akcja i niedorzeczne zachowania złych panów też trochę raziły, ale do tego każdy szanujący się wielbiciel twórczości filmowej klasy B powinien się przyzwyczaić. Chociaż akurat w tym obrazie wszystko wydawało mi się jeszcze bardziej durne i absurdalne niż zazwyczaj.

Z rzeczy, które mi się bardzo podobały - pierwsza scena z powodów sentymentalnych wzbudziła we mnie wielką radość, nie ma to jak okładanie się po twarzach w więzieniu. To, że biedny Dolph został spałowany dosyć bezlitośnie też było raczej sympatyczne, przez krótką chwilę wydawał się być prawie człowiekiem, a nie niezniszczalnym superbohaterem. Nastroiło mnie to bardzo optymistycznie na całą resztę trwania filmu.
Scenerie były genialne, czułam się prawie jak w domu. Stare trabanty i zniszczone budynki, a do tego wesoła wschodnioeuropejska wieś wzruszały i rozczulały. Jak dla mnie taki element folklorystyczny to zawsze duży plus.
Przypadła mi również do gustu ilość krwi i flaków. Gdy jeden z głównych antagonistów został rozerwany na strzępy granatem wykrzyknęłam głośne hura! czym obudziłam wszytkich domowników z psem na czele. Brakuje mi takich smaczków w tego typu produkcjach, bo wszyscy zazwyczaj umierają stosunkowo bezkrwawo. A tu prosze, z jednego tłustawego pana jucha tryskała fontanną przez prawie 5 minut. Byłam wniebowzięta. Ilość martwych cywili też mnie nieco zaskoczyła. Jeśli chodzi o przemoc i niczym nie uzasadnioną, bestialską brutalność, nie można tej pozycji niczego zarzucić.

Poza tym święta panienko, czołgi na ulicach??!?

Reasumując - zdecydowanie nie jest to najlepszy film z Lundgrenem, jaki w życiu widziałam. Obawiam się, że klasyfikuje się raczej gdzieś u dołu listy. Co wcale nie znaczy, że nie jest wart polecenia i na pewno jeszcze nie raz po niego sięgnę w długie, jesienne wieczory, gdy będę mieć ochotę na niewymagającą rozrywkę.
Jeśli ktoś lubi takie przyjemności, może bez obaw obejrzeć Direct Contact i nie będzie zawiedziony, chociaż może i nie będzie też sikał pod siebie z zachwytu.

Dostaje ode mnie 8/10, co i tak jest wyjątkowo niską notą, bo znakomita większość produckji z Dolphem ma u mnie status arcydzieł.

sobota, 15 sierpnia 2009

Nawet ja bywam miła i towarzyska.

Trochę jestem dzisiaj obolała, ale i tak obudziłam się w wyjątkowo dobrym nastroju. Pomalowałam paznokcie u stóp na złoto-malinowy i zrobiłam maseczkę o różanym zapachu, który zawsze mnie pozytywnie nastraja. Założyłam nawet mini spódniczkę. Kozaczę.

Prawdopodobną przyczyną owego szczęścia i radości jest to, że miałam wczoraj randkę. Wyjątkowo udaną. Zazwyczaj na samą myśl o zadawaniu się z ludźmi, których za bardzo nie znam dostaję ataku drgawkowego, ale tym razem byłam nawet lekko podekscytowana. W końcu miałam powody przypuszczać, że jadę obcować z istotą, z którą będzie mi się nieprzeciętnie dobrze rozmawiać.

Spędziłyśmy cały dzień rozprawiając o największych pierdołach, takich jak tekstura serka tofu, wpływ bromu na potencję czy utwory na klawesyn, wymieniałyśmy się mądrościami życiowymi i łaziłyśmy po ogrodzie botanicznym w Oliwie paląc wytworne papierosy w czarno złotych bibułkach (i kiepując do kontenerów, bo tak jest bardziej tró), a zamówienie czekolady w jednej z gdańskich kawiarni zajęło nam chyba z pół godziny, ku rozpaczy pani kelnerki.

Świat nabiera kolorów, kiedy można go podziwiać w towarzystwie osoby o podobnych odchyłach.

środa, 5 sierpnia 2009

Poobiednie dywagacje przy herbacie.

Pomyślałam sobie właśnie, że fajnie by było iść do kościoła i po wyjściu zagadywać przypadkowych ludzi, czy im się podobało i narzekać na treść psalmów.
Albo rozdawać ankiety, w celach marketingowych, na temat zadowolenia z usług.

Albo iść do księdza z reklamacją, że powinien zmienić repertuar bo obecne piosenki psują klimat. Ciekawe, jaką by zrobił minę.

środa, 29 lipca 2009

W pogardzie prawa.

Lubię książki, które mają historię. Stare, podniszczone, często zapisanie na marginesach, poobdzierane i brudne, zaplamione. Każde takie znamię jest pamiątką po czymś i opowiada zagmatwane dzieje kogoś, kto niegdyś tę książkę trzymał w rękach. Czytając ją, czytam też życia innych ludzi, wsłuchuję się w ich martwe westchnienia wsiąknięte w pożółkłe strony.

Książki mają dusze i bardzo wyraźnie to widać, jeśli ktoś wierzy w tego typu zabobony i lubi się doszukiwać znaczeń w banalnych pierdołach. Jestem właśnie kimś takim.

Dostałam kilka dni temu ciekawą pozycję, jakiś mdły kryminał z czasów głębokiej komuny, napisany drętwym językiem i zupełnie bez polotu, który pewnie wędrował z rąk do rąk przez dni, miesiące, lata. Po 5 czy 7 stronach owego woluminu dowiedziałam się więcej o sobie niż po lekturze kilku opasłych tomów Strelaua.

Czego się dowiedziałam? Trochę o wstydzie i pogardzie, nieco o irracjonalnych lękach (czy lęki bywają racjonalne?), jak zwykle o miłości i śmierci, o żalu, desperacji, gniewie.
Coraz bardziej zaczynam podejrzewać, że gdzieś tam w głębi wcale siebie nie lubię.

Jestem samotnikiem, nie lubię kiedy ludzie za bardzo zbliżają się do mnie, pozuję na osobę zimną i cyniczną. Dlaczego? Bo chcę sprawiać wrażenie kogoś interesującego i nieprzeciętnego i boję się, że zostanę zdemaskowana.

Cóż mogłoby być dla mnie większą tragedią?

niedziela, 12 lipca 2009

Kiedy ranne wstają zorze.

Lubię sobie przypinać łatkę emo, bo jakieś 10 lat temu bycie emo oznaczało słuchanie muzycznej alternatywy dla alternatywy z El Paso, noszenie za ciasnych spodni i rozklapanych trampek oraz namiętne czytywanie Beckett'a. A 10 lat temu byłam w fazie buntu i odrobinę zbyt intensywnie szukałam czegoś, z czym mogłabym się identyfikować.

Poza tym moda na metroseksualność i desperackie próby bycia innym w wykonaniu emo dzieci mnie rozczula. Chciałabym mieć tyle zapału i motywacji.


Tegoroczne wakacje cieszą mnie wyjątkowo ładną pogodą. Ciągle pada i nie muszę podlewać ogródka, a do tego nie mam wyrzutów sumienia, że wolę siedzieć w domu. Kilku ludzi, którzy lubią mnie na tyle by chcieć spędzać ze mną czas zapowiedziało się na popijawę i karty z okazji wolnej chaty, więc czeka mnie sprzątanie rzygowin i nekrofilski seks. Idę z tej okazji naoliwić wiatrówkę i kajdanki.

Zrobię kowalowi kawał, nasram mu do miecha.

Kiedy wieczorami dopada mnie Syndrom Wielkiego Smutku, włączam sobie Raoul and the Kings of Spain, drę się razem z wokalistą na cały głos - co jest zajęciem dosyć karkołomnym - i myślę sobie, że głodujące dzieci w Tadżykistanie mają bardziej przejebane. Weltschmerz to wymysł zblazowanych dandysów, rezultat upadku i degrengolady, wynikający z powszechnej przypadłości zwanej 'w dupach im się poprzewracało z dobrobytu". Mojej babci, jak ją w wieku 19 lat wywieźli na Syberię, pewnie do głowy nie przyszło użalać się nad sobą i marnością swojej egzystencji. Dlaczego? Bo miała prawdziwe problemy.

Cierpienie jest w modzie.


Korzystając z tego, ze nie pada poszłam sobie około 23 sprawdzić, czy widać osławione obłoki srebrzyste. Czytałam gdzieś, że często przyjmują kształt sromu lub Jezusa. Zauważyłam ledwo kilka niewyraźnych chmurek. Pewnie dlatego, że już trochę po ptokach, chyba wczoraj mozna było je podziwiać w całej okazałości. Chociaż wątpię, by było to zjawisko tak spektakularne, jak niektórzy twierdzą.
Zawsze to spacerek z pieskiem, pewnie się ucieszył, że nie musiał sam po ogrodzie biegać. Zauważyłam, że sąsiedzi zamontowali sobie oświetlenie na dróżce. No, nie tyle zamontowali, co wymogli na gminie wymianę żarówek pewnie. Do dupy, pomarańczowawe światło psuje cały klimat nocy. Lubiłam, kiedy ogród nie był w ogóle oświetlony, świetnie patrzyło się w gwiazdy.

Poza tym moja niebieska piżamka z żyrafą jakoś tak dziwnie śmierdzi.

niedziela, 14 czerwca 2009

Degrengolada

Znowu wszystko mnie przygnębia.

Nie znajduję już kolejnych usprawiedliwień dla mojego bycia emo. Suche parabole wieki temu przestały wynosić moje przygnębienie na wyżyny intelektualne. Pozostał tylko gorzki, nie do końca fizyczny posmak upokorzenia i pusta szuflada, w której miałam zwyczaj trzymać emocjonalne opium.

Jesień mojego serca jak martwe pola i smutne ugory, całe moje plugawe jestestwo krzyczy - dzisiaj umrzesz. Śmierć, śmierć... śmierć jeździ rowerem. Dawno pozbyłam się złudzeń, nie ma godności w umieraniu, jest tylko lekko kwaśne wino i nawet sera nie ma, przeklęte myszy.

Jestem pusta, pusta, pusta, jestem emo.

Mogłabym pisać poematy o moim smutku i moim bólu, ale zbyt to miałkie i podejrzane. Trzy fale dumnie stoją na przeciw księgosuszu, ale księgosusz i tak pożre wszystko. Afrykańskie komary tygrysie powoli przywlekają do nas gęste i lepkie jak krew z nosa tropikalne choroby, które zjadają nas od środka i toczą jak toczeń i palą jak inkwizycja czarownice.

Chciałabym być aniołem, bardzo to obrazoburcze z mojej strony. Jestem przecież tylko zwykłym, szarym zjadaczem kału. Takie bluźnierstwa wołają o pomstę do nieba, powinnam znać swoje miejsce i siedzieć cicho, ciesząc się że nie jestem umierającym z głodu chińskim dzieckiem.

Tak jak teraz myślę, to chyba zawsze wszytko mnie przygnębia.