wtorek, 1 grudnia 2009

XVI-wieczny puchar fajansowy Szatana i tym podobne mroczne bibeloty.

Ogólnie jestem mało zabawna, a teraz całkowicie nie jest mi do śmiechu, bo znowu strasznie rozbolała mnie głowa i czuję się emocjonalnie rozbita, gdyż znienacka przespałam pół wieczoru. Postanowiłam tedy napisać o tym notkę w blogu, żeby cały świat i jego wujek Ben wiedzieli, jak mi źle, jak mi niedobrze. Jako, że mam zwyczaj cross postować moje wypociny we wszystkie miejsca, gdzie się objawiam, to być może przeczyta to więcej, niż standardowe półtorej osoby, które wiedzą o tym ołtarzu próżności, przez co nagle czuję się poczytnym autorem. Prawie jak Słowacki.

Dzisiaj: znowu wydałam fundusze żywieniowe na książki, przez co będę zmuszona głodzić się w imię wyższych idei. Kupiłam największe gówna, jak zwykle. Nie ma to jednak jak chińskie dramaty romantyczne zabarwione nutką nienawiści do systemu. I Kubuś Fatalista.
Kupiłam też 18. - ostatni - tom Edenu. Czytałam go usadowiona wygodnie na fotelu z paczką chusteczek na podorędziu, obawiając się najczarniejszych scenariuszy. Ku mojemu zdziwieniu po zakończeniu lektury moje wrażenia można by opisać enigmatyczną frazą - feels good man. Zbierałam ten komiks od ilu już lat? Sześciu? Kiedy wreszcie skompletowałam całą serię, w bólach i przy wielu wyrzeczeniach, czuję się komiskowo wypalona, ale i spełniona. Szczególnie, że zakończenie było satysfakcjonujące - a obawiałam się czegoś bardzo antyklimaktycznego. God's in his heaven - all's right with the world. Nie znaczy to, że był to koniec optymistyczny - ale patrząc na stopień beznadziei, jaki emanował z każdej strony całej serii, i tak mogło być znacznie gorzej. W końcu była to historia o wojnie, pozornym bezsensie istnienia, człowieczeństwie w najgorszym jego wydaniu. Ale i o nadziei, nieubłaganym cyklu życia i miejscu człowieka we wszechświecie, co może nie nastrajało optymistycznie, ale dawało poczucie skończonej celowości wszystkiego. Jakie przesłanie niosła ta opowieść? Pewnie zależy od odbiorcy. Ale trudno przejść koło niej obojętnie i kurcze no, wymaga, żeby się nad pewnymi kwestiami zastanowić. Co w komiksie, szczególnie japońskim, jest raczej rzadkością. Moja ulubiona seria.

Też dzisiaj: ponieważ miałam nieco czasu do pociągu powrotnego, wstąpiłam do antykwariatu. Byłam z siebie taka dumna! Zupełnie przypadkiem zauważyłam go po drodze z piekarni, stał tam sobie spokojnie pewnie od lat, uparcie przeze mnie ignorowany mimo, że trasą tą chodzę dość regularnie odkąd rozpoczęłam edukację ponadpodstawową. Jak na pierwszą wizytę w takim miejscu poszło mi całkiem nieźle - nie uciekłam w panice. No, prawie nie uciekłam, ale wróciłam, więc się nie liczy. Porozmawiałam sobie z bardzo klimatycznym panem antykwariuszem o walorach niedocenianej poezji rosyjskiej z początków XX wieku i włoskiej powieści psychologicznej, przez co nagle poczułam się bardzo uczona w piśmie. Błogosławiona iluzjo własnej wyjątkowości, przybywaj do mnie częściej! To było takie przyjemne uczucie.

O życiu ogólnie: oglądam ostatnio więcej japońskich kreskówek, co mnie nieco zaskoczyło. Jestem na bieżąco z kilkoma wyświetlanymi w tym sezonie seriami, co robi ze mnie straszne weeaboo - wstyd, hańba i zaraza morowa. Spędzam sporo czasu na /a/, próbując dowiedzieć się za co warto sięgnąć i co ciekawego może lecieć tej zimy, ale jest to raczej mało konstruktywne zajęcie. Jak całe 4chan, /a/ jest raczej przygnębiającym miejscem, o poziomie charakterystycznym dla zakompleksionych 13 latków z kiepską higieną osobistą. Ale jest też bezpretensjonalne i nadmiernie wulgarne, dzięki czemu nie czuję się tam źle. Kiedy ja miałam 13 lat, czas wolny spędzałam na łażeniu po drzewach o rozkręcaniu budzików. Dzisiejsza młodzież jest straconym pokoleniem.

O biurokracji: kiedy wiele lat temu podejmowałam studia, dziekanat napawał mnie przerażeniem i unikałam go jak ognia, przez co z pierwszej uczelni wyleciałam bez walki (żadna strata, męczyłam się tam i cierpiałam egzystencjalnie). Teraz, kilka kierunków później, kiedy wchodzę do dziekanatu widzę przerażenie na twarzach pań tam przesiadujących. Wszystkie znają mnie już z nazwiska i kiedy widzą, że wchodzę z tym bezwstydnym uśmiechem przyklejonym do twarzy wiedzą już, że czeka je kolejna ciężka przeprawa i że będę bić się niestrudzenie podaniami i prośbami o napisanie prośby, dokumentami urzędowymi i załącznikami, zaświadczeniami i odpisami wszelkiej maści. Mam specjalną teczkę na tego typu pomoce, a moje pisma są klasą samą w sobie. Sprawia mi to nawet pewnego rodzaju frajdę, a upierdliwością można zburzyć wszystkie mury. To przydatna wiedza. Nadal jednak nienawidzę skostniałego systemu, który służy wyłącznie tworzeniu sztucznych etatów i utrudnianiu życia petentom. Ludzkość jest skazana na porażkę.

Chociaż odkąd zaczęłam czytywać Gogola, po cichu marzę o zostaniu wiecznym radcą tytularnym.

Literacko:
Franuch Pająkowski leżał na swoim plebejskim barłogu w zimnej a wilgotnej izbie i słyszał przez wywietrznik odgłosy nocy jesiennej - niemrawy deszcz i stukot kolei żelaznej. Za oknem krzyż cmentarny gorał grobowym blaskiem, osobliwie bezbożny w swoim majestacie, jak pogańskie bałwany, co je czcił Salomon w czasach największego upadku. Dzień minął mu bezproduktywnie, podobny do wszystkich innych bezimiennych dni, szary i mdły, pozbawiony wyraźnie zarysowanej struktury, bez początku i końca zlewając się w jednolitą masę, którą zwykł nazywać życiem. Nie widział sensu, by wstawać i robić cokolwiek, chociaż głód doskwierał mu coraz wyraźniej. Ta cielesna dolegliwość upokarzała go, nigdy nie pogodził się z fizjologicznymi aspektami swojej istoty. Leżał tedy bez ruchu, ignorując oznaki własnego człowieczeństwa i starał się oddychać jak najciszej, by świszczące powietrze wydobywające się z płuc nie zakłócało majestatu chwili - rozmyślał bowiem o miłości i śmierci.

W roli Franucha Pająkowskiego wystąpiłam gościnnie ja.

2 komentarze:

  1. No, pindoli właśnie brakowało.
    Poza tym z tego wszystkiego najbardziej interesująca jest ta analiza Edenu, prawdę mówiąc jestem pod wrażeniem. Pomyśleć, że wciąż deprecjonuję komiksy.

    OdpowiedzUsuń