środa, 2 grudnia 2009

Na wpół uśpiona w piżamce Szatana.

Obudziłam się z uczuciem nadciągającej zagłady, co jest dla mnie bardzo powszechne, po czym wstałam i poszłam na obiad. Matula z babcią zwyczajowo biadoliły nad moją ospałością i lenistwem, jednak mając w pamięci "Pochwałę lenistwa", nic sobie nie robiłam z ich cierpkich lamentów.
Była godzina 14 - trudno wyobrazić sobie lepszą porę na rozpoczęcie dnia. Napchawszy żołądek kapustą i kluskami dopełniłam porannego rytuału przejścia (pomiędzy dniem a nocą, milczeniem a śmiercią, barłogiem a kuchnią) i udałam się z powrotem do mojej tymczasowej izby z widokiem na cmentarz, chociaż gdy tak siedzę na nieprzyzwoicie wielkim łóżku z laptopem na kolanach to widzę stodołę sąsiada, tę samą, nad którą wieczorami świeci moja ulubiona gwiazda.

Podczas codziennych podróży z kubłem na rzygowiny przez niezbadane przestrzenie Internetu trafiłam nie tak całkiem przypadkiem na fragment prozy Czechowa. Nie bez powodu jest on moim ulubionym autorem.

A więc, kiedy, kiedy pan wchodzi do domu, stół powinien już być nakryty, a kiedy pan usiądzie, to natychmiast - serwetkę za kołnierz i - bez pośpiechu cap za karafkę z wódeczką. Przy tym nalewa pan ją, matuchnę, nie do kieliszka, lecz do jakiejś tam przedpotopowej pradziadowskiej czareczki srebrnej albo do takiej pękatej z napisem: Gdy zakonnik tym nie gardzi, Nie wzdragay się ty tym bardzieyi, wypija pan nie od razu, tylko najpierw pan westchnie, potrze ręce obojętnie, spojrzy na sufit, potem z wolna podniesie pan ją, to jest tę wódeczkę, do warg i - natychmiast panu z żołądka po całym ciele iskry trysną.

Kultura picia wódki jest fascynująca i ciągnie mnie do niej jak muchę do gówna. Cóż za szkoda, że sama do spożywania się nie nadaję, chociaż jeśli jest okazja uparcie ignoruję braki konstytucyjne i wlewam w siebie gorzałę kielichami. Chciałabym się urodzić rosyjskim chłopem, chociażby po to żeby pędzić samogon i pić go jak nisko zmineralizowaną wodę źródlaną!

Zastanawia mnie, dlaczego tak rzadko czytuję rosyjskich pisarzy, skoro moje do nich uwielbienie jest niemalże niezdrowe. Kilka książek Dostojewskiego, kilka opowiadań Gogola, całe dzieciństwo pełne bajek Kryłowa i już - wielka miłość. No i nieoceniony Czechow, z jego obrazkami o życiu pisanymi tak lekko, tak trafnie, że nie sposób się nie zakochać. Świat oglądany jego oczami jest zwyczajny i czarujący jednocześnie, aż chciałoby się być bohaterem jednego z tych prześlicznych opowiadań.
Co innego Faulkner - nie można odmówić mu celności opisów, świeżego dowcipu czy misternie zbudowanej atmosfery - późnego lata, biedy i bezpretensjonalnej radości prostego życia, ale w jego świecie nie chciałabym żyć za żadne skarby.

Faulkner i Czechow, tak różni, są dla mnie ojcami "ambitnej literatury", bo mając lat 13 czytałam ich w tajemnicy pod kołdrą, mając wrażenie, że podstępnie zaglądam do zakazanego świata dorosłych.

1 komentarz:

  1. Ale czekaj, ciekawy był chociaż ten ich świat? Bo jak był, to znaczy, że nie był dorosły...

    OdpowiedzUsuń