poniedziałek, 16 listopada 2009

Barłożąc w jedwabiu.

Dzisiaj kończę 24 lata i 7 miesięcy. Pierwszy raz od dłuższego czasu mam wrażenie, że poruszam się do przodu. Ciągła stagnacja zdążyła mnie już zmęczyć i znudzić. Siedząc w pociągu relacji Wrocław – Gdańsk, wsłuchując się w rytmiczny stukot kół myślę o czarnych, skórzanych butach spowiednika. Niepokojący obraz, bluźnierczy i zmysłowy - bardzo pobudza moją wyobraźnię. Pamiątka, która prawdopodobnie pozostanie ze mną do końca życia. Pamiątka po nocy, która zrobiła ze mnie mężczyznę.

Czułam w moim życiu powołanie na księdza albo na żołnierza. I na magiczną wojowniczkę o miłość i sprawiedliwość w żeglarskim mundurku. Niestety, żadna z tych opcji nie okazała się być fizycznie wykonalna. Na przeszkodzie stawała moje płeć, stan zdrowia, brak supermocy. Teraz nie czuję powołania do niczego, ale nie przeszkadza mi to jakoś szczególnie. Nie mam od życia zbyt wielkich oczekiwań. Pozwalam światu nieść mnie na swoim grzbiecie, swobodnie bimbając to na lewo, to na prawo, jak huragan, jak huragan, jak deszcz. Przez 90% czasu jestem cudownie powierzchowna i bezrefleksyjna. Czasami jednak wszechświat wysyła mi energetyczny impuls, którego nie jestem w stanie zignorować. Impulsa te przybierają różnorakie formy – mniej lub bardziej namacalne: a to skośnookiego szansonisty, a to przepakowanego Szweda, książki zmuszającej do całkowitej zmiany światopoglądu czy miejsca, które uświadamia mi drzemiące we mnie, bardzo niespodziewane pokłady wrażliwości. Bywają to też ludzie (którzy zazwyczaj okazują się być bardzo namacalni), pojawiający się na mojej drodze znikąd (bądź znienacka), którzy inspirują mnie do osiągania coraz to nowych poziomów zajebistości. W ciągu ostatnich kilku dni nabiłam level. I kilka siniaków w bardzo dziwnych miejscach.

Nagle mam ochotę iść do chińskiego supermarketu, kupić kabaretki i komplet wyzywającej bielizny, obrożę, ciężkie buty z dużą ilością klamer i wiązane, skórzane rękawiczki a następnie oddać się wyuzdanym praktykom erotycznym przy użyciu lustra, kajdanek i różańca. Klęcząc i recytując Baudelaire'a.

Już kiedyś zaczęłam podejrzewać się o fetyszystyczne skłonności. Jeśli chodzi o seks, znacznie bardziej kręci mnie forma niż treść. Zimne, metalowe gadżety wbijające się w ciało należą do ścisłej czołówki na mojej prywatnej liście ulubionych fantazji. Teraz miałam okazję odkryć, że atłas, krzyże i szpilki również plasują się dosyć wysoko. Jestem najgorsza?


(Tutaj należy się brudna i nieprzyzwoita notka, której nie jestem w możności napisać, bo jestem na to zbyt wstydliwa i grzeczna. I klimat nie ten. Może jutro. Szkoda, żeby tyle dobrych zdjęć się zmarnowało. I w ogóle.)


Nasz pierwszy pocałunek smakował cierpkim Chianti. Ostatni srebrnymi Winstonami. Przez pół drogi nuciłam sobie „Kiss me Goodbye”. W domu powitała mnie rzeczywistość ociekająca beznadzieją. Ale mam motywację coś ze sobą zrobić, może nawet posprzątam!

Teraz muszę koniecznie iść pod prysznic, żeby zmyć z siebie poczucie grzechu i zapach zakazanej namiętności.


Taboo.

1 komentarz: