środa, 9 września 2009

Bardzo długi tytuł.

Ceremonia parzenia herbaty i oglądanie filmów z Dolpem Lundgrenem jako kult oparty na adoracji piękna istniejącego pośród przyziemnych realiów codziennej egzystencji.


Ostatnie dni lata są ciepłe i przepełnione błogim lenistwem. Po śniadaniu wychodzę do ogrodu poleżeć na trawie i poskubać winogrona, delektując się zapachem dojrzałych owoców subtelnie unoszącym się w powietrzu, wygrzewając się w blednących promieniach słońca.

Tak powinien wyglądać raj - wieczne późne lato i śliwki prosto z drzewa.

O tej porze roku świat jest w kolorach sepii i ludzie są jakby bardziej przyjaźni. Nie trzeba się nigdzie spieszyć, rytmiczny stukot kół pociągu nie ma w sobie nic niepokojącego, nigdzie nie słychać wycia syren przeciwlotniczych.

Czasami wychodzę z domu, a to do LA, a to na Manhattan, w zależności czy działam z pobudek materialnych czy duchowych. Czerwona cegła z roku na rok robi się coraz bardziej wyrazista, pejzaż mojej wsi wśród wrzasku wron przez kilka ulotnych chwil jest prawie piękny.

Coraz bardziej lubię spacery na cmentarz, jedno z niewielu naprawdę urokliwych miejsc w tej okolicy, chociaż przez lata wydawał mi się wyjątkowo szpetny i mdły. Teraz moją uwagę przykuwają bardziej stare drzewa niż ekonomiczne pomniki, a na tym nieeleganckim ołtarzu 10 lat temu odbywały się czarne msze ku czci nordyckich bogów wojny.

Wieczorami oglądam fetyszystyczne filmy z Dolphem Lundgrenem i piję cierpką herbatę, chyba jakiś plugawy yunnan za 7 złotych, przysmak chińskiej biedoty. Kolejny nieodzowny element mojej wizji raju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz