Wróciłam z dzikiego południa zmęczona i śmierdząca niedzielnym tłokiem pociągowym. Rzuciłam plecak w kąt i natychmiast oddałam się jedzeniu gorącej kurzyny. Kurzyny nigdy za wiele. Żeby zaspokoić metafizyczny głód. Podróż nie bawiła mnie w ogóle i całe sześć godzin siedziałam wkurwiona jak sam chuj, fantazjując o pistolecie z tłumikiem.
Dzisiaj rano było zimno i bolało mnie gardło. Snuję się po domu jak jedwabnik i piję herbatę, po której odbija mi się kozą, ale przynajmniej doraźnie rozgrzewa. Wyjątkowo nic mi się nie chce.
Na południu było zimno i najbardziej zapadł mi w pamięć rozpadający się dworzec Wrocław Mikołajów, którego uparcie nie chcą zburzyć. Poza tym wyjątkowo mało piłam (jeśli nie liczyć brązowawego kisielu o szumnej nazwie gorąca czekolada) i dostałam nową czapkę (najwyraźniej straszny przypał pokazać się ze mną na mieście, kiedy mam na sobie stylowy beret - a mojej mamie tak się podoba!). Przewietrzyłam trochę moje stare, sflaczałe kości i pooddychałam innym powietrzem, a do tego oddawałam się tak rozpustnym rozrywkom jak picie kokakoli na pusty żołądek i jedzenie frytek na wszystkie posiłki. Było klawo.
Filmy z Belą Lugosim i Necronomicon wyjątkowo mnie w ten łikend rozbawiły. Jestem okropnie mało gotycka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz