piątek, 16 października 2009

Eyes of a tragedy

Ciężka depresja wreszcie ustąpiła, na jej miejsce przyszła pogodna rezygnacja. W depresję niemalże nadającą się do klinicznego leczenia wpadam z reguły, gdy coś mi się pierdoli i wyraźnie widzę w tym własną winę, przez co dalsze życie nagle zaczyna wyglądać bardzo mało zachęcająco. Całe szczęście nie zdarza mi się to zbyt często. Jak do tej pory może ze 3 razy.

Teraz, chociaż nadal wszędzie księgosusz i selery, przynajmniej nie siedzę i nie użalam się nad sobą i swoją bezsensowną egzystencją. Wróciłam do stanu ciągłej frustracji, niezadowolenia i cynicznego braku motywacji do czegokolwiek. Brakowało mi tego.

Z rzeczy bardziej przygnębiających, przechodzę znowu ciężki zanik weny, co objawia się tym, że nie jestem w stanie napisać nawet normalnego maila do Toma. Raz na jakiś czas wysyłam kilka linijek półsłówek i zdań pojedynczych, żeby zabić w sobie poczucie winy. W dzienniku nie napisałam nic od miesięcy. Nawet blogi zaniedbuje, nie odpowiadam na wiadomości, rzadko kiedy pisuje na forach! To już jest dramat.

Jak mam w takich warunkach stworzyć wybitną powieść na miarę Italo Svevo? Nawet marnego opowiadania erotycznego do końca życia nie napiszę, ani jednego.
Za wszystko winię ten przeklęty licencjat. Wyssał ze mnie wszystkie pokłady mocy twórczych. Gdyby jeszcze przedstawiał sobą jakąś wartość, może bym to przebolała, ale jest mi głupio, że musiałam się pod tym gniotem podpisać własnym nazwiskiem.

Marność nad marnościami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz