środa, 29 lipca 2009

W pogardzie prawa.

Lubię książki, które mają historię. Stare, podniszczone, często zapisanie na marginesach, poobdzierane i brudne, zaplamione. Każde takie znamię jest pamiątką po czymś i opowiada zagmatwane dzieje kogoś, kto niegdyś tę książkę trzymał w rękach. Czytając ją, czytam też życia innych ludzi, wsłuchuję się w ich martwe westchnienia wsiąknięte w pożółkłe strony.

Książki mają dusze i bardzo wyraźnie to widać, jeśli ktoś wierzy w tego typu zabobony i lubi się doszukiwać znaczeń w banalnych pierdołach. Jestem właśnie kimś takim.

Dostałam kilka dni temu ciekawą pozycję, jakiś mdły kryminał z czasów głębokiej komuny, napisany drętwym językiem i zupełnie bez polotu, który pewnie wędrował z rąk do rąk przez dni, miesiące, lata. Po 5 czy 7 stronach owego woluminu dowiedziałam się więcej o sobie niż po lekturze kilku opasłych tomów Strelaua.

Czego się dowiedziałam? Trochę o wstydzie i pogardzie, nieco o irracjonalnych lękach (czy lęki bywają racjonalne?), jak zwykle o miłości i śmierci, o żalu, desperacji, gniewie.
Coraz bardziej zaczynam podejrzewać, że gdzieś tam w głębi wcale siebie nie lubię.

Jestem samotnikiem, nie lubię kiedy ludzie za bardzo zbliżają się do mnie, pozuję na osobę zimną i cyniczną. Dlaczego? Bo chcę sprawiać wrażenie kogoś interesującego i nieprzeciętnego i boję się, że zostanę zdemaskowana.

Cóż mogłoby być dla mnie większą tragedią?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz